Poprzysiągłem sobie swego czasu, że nie będę używał w publicystycznej twórczości obrazków z własnego dydaktycznego życia. Byłby to jakiś rodzaj nadużycia zaufania – widzimy się z nastolatkiem przez miesiące i lata, a potem „bach”, okazało się, że posłużył nam on jako obiekt badań, których rezultatami dzielimy się z całą Polską. Przecież, jak to ujęła pewna absolwentka na jednym ze spotkań absolwenckich (omawiam wypowiedź osoby już dorosłej, to wolno): „W szkole widzieliście nas, kiedy byliśmy gąsienicami, a my potem wyrastamy na ludzi”.
À propos wyrastania, anegdotka z tegorocznego 8 maja. Dotyczy studenta I roku oraz wykładowcy – anegdotka, która mogłaby się odnosić także do niejednego z moich uczniów. Wykładowca: „Bo kto wygrał II wojnę światową?”. Odpowiedź, po namyśle: „Nie wiem”. Wykładowca: „Ojeju, ale Niemcy, Rosjanie… ‒ musiał pan słyszeć”. Odpowiedź: „Nie wiem”.
Kiedy ja byłem w wieku tego studenta, należało do dobrego tonu uświadamiać, że Amerykanie (tak!) nie wstydzą się mówić: „Nie wiem”. My się wstydziliśmy. I chłopaki, i dziewczyny mieli kulturowo wpojone, aby nie przyznawać się do niewiedzy, aby się nie kompromitować. Proces cywilizowania wydawał się jasny – my, nastolatki, mamy krok po kroku nauczyć się tego, co starsi już wiedzą. Można by zatem się nawet ucieszyć, że minęło kilka dekad i wreszcie mamy młodych jak w Ameryce!
Tyle że „nie wiem” amerykańskie miało oznaczać: „mam swoje poczucie wartości, coś tam wiem, a tego nie wiem, bo widocznie mnie nie zaciekawiło – a teraz chętnie się dowiem, może zapamiętam”. Obawiam się, że współczesne, tak typowe dla polskich młodych „nie wiem” niesie inne przesłanie. Jakie? Wiele razy, będąc w położeniu wykładowcy z anegdoty, próbowałem drążyć, o co chodzi z tym nie wiem, ale, jak się chyba łatwo domyślacie, słyszałem wtedy, no, właśnie: „Nie wiem”.
Bo to powiedzonko nie jest zaproszeniem do wspólnego zbioru: „Nie wiem, ale chętnie się dowiem”, tylko osłoną z plastiku. „Nie wiem i proszę dać mi spokój”. „Nie wiem, bo MY nie wiemy tego, co WY wiecie, i niech tak już zostanie”.
Nie chodzi o to, że uczeń popełnia błędy, ma dziury w pamięci etc. etc. Odkąd wynaleziono szkoły, istnieje w nich rozziew między tym, co szkole wydaje się oczywiste, a tym, co oczywiste w głowach uczniów. Tyle że w ostatnich, może dziesięciu, latach odnoszę wrażenie, że obszar wspólnej wiedzy humanistycznej przypomina niedźwiedzia na rozpuszczającej się krze. Jej posiadanie nie nobilituje, jej nie posiadanie nie kompromituje.
Fragmentaryzacja ‒ zjawisko dotykające całego naszego życia, od myślenia o państwie do myślenia o zakupach, z obowiązkowo zindywidualizowanym ekranem w telefonie, zjada także wspólną refleksję humanistyczną. Skoro tzw. każdy ogląda serial w internecie, taki jaki chce, to właściwie czemu ta zasada nie obowiązuje w edukacji? A skoro akurat w szkole nie obowiązuje, i ni z tego, ni z owego wszyscy uczą się w niej o tych samych Piastach i tych samych krukach i wronach, to świat edukacji jest światem sztucznym. Odbiega od świata rzeczywistego, stworzonego na obraz i podobieństwo Netflixa: kiedy chcę, co chcę i z kim chcę. Najczęściej sam.
Samotność nastolatka jest dzisiaj szczelnie ukryta za ekranami niezliczonej ilości komunikatorów, źródeł bodźców, zachęt do internetowej aktywności. Aż wypada się cieszyć, że młodzi chodzą jeszcze na imprezy, mimo że często przybierają one odrażający wymiar naśladownictwa imprez integracyjnych korpoludków. Dobrze też, że chodzą razem do szkoły – jednak pandemia ukazuje, że i na to znajdziemy sposób…
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.