Sytuacja dla Białorusi nie będzie wyglądać jak z filmu Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Owszem, zaczęło się zaskakująco, bo największymi od rozpadu ZSRR protestami społecznymi w Mińsku oraz kilkudziesięciu białoruskich miastach. Skala imponująca jak na naród, który przez ostatnie trzy dekady wydawał się kompletnie impregnowany na cywilizacyjne zmiany w jego sąsiedztwie. Ale już dziś widać, że to demokratyczny blitzkrieg nie będzie. Obecnie sytuację można określić (optymistycznie) jako pełzającą rewolucję lub (pesymistycznie) jako dogorywający powoli zryw.
Sytuacja jest cały czas niepewna. Protesty przeciwko Aleksandrowi Łukaszence słabną, choć dalej zachowują spory rozmach. Białoruski prezydent ciągle ma poparcie aparatu państwa (zwłaszcza resortów siłowych), ale też ostatnie demonstracje pokazały, że dla wielu Białorusinów – także pracujących dla państwa – nie jest on bezalternatywny. Szczególnie musiało zaboleć go przyjęcie podczas wizyt w zakładach pracy, gdyż tradycyjnie uważał te miejsca za swoje bastiony poparcia. To już się skończyło pewnie nieodwracalnie – bo gwizdy i okrzyki „Uchadzi!” (odejdź) ciężko wygumkować.
Dziś na Białorusi więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Ale wydaje się, że sytuacja tam się rozwinie według jednego z poniżej wymienionych scenariuszy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.