Menadżerka celebrytki w zasadzie od razu przystała na propozycję. Pewnie na zasadzie: zgłasza się do mnie tytuł spoza puli „kolorówek”, w których podopieczna bywa z dużą regularnością, sama rozmowa będzie pewną nobilitacją, wchodzimy w to. Mimo napiętego grafiku gwiazdy, która kursuje z jednego planu na drugi, na deski teatru, salę treningową, a jeszcze później reklamuje swoją markę, udało się wyznaczyć termin.
Rozmowa trwała trochę ponad godzinę. Wyszłam z niej usatysfakcjonowana. Pomyślałam, że cenię taką otwartość w mówieniu o swoim niewątpliwym przecież sukcesie, a nawet o pieniądzach, które za nim idą. To była dobra rozmowa. I faktycznie interesująca. Wyszłam z niej bogatsza np. o informację o tym, że inny celebryta ma w domu rośliny za 1,5 miliona złotych! Wow. Choć tego akurat w wywiadzie nie umieściłam, pan Y może chciałby zachować tę informację dla siebie.
Następnego dnia wywiad trafił do celebrytki. Taka była umowa. Ustaliłyśmy też, że wywiad ukaże się w piątek, zatem czwartek jest ostatecznym dniem na odesłanie autoryzacji (choć prawo prasowe mówi przecież o 24 godzinach na autoryzację w przypadku tygodników). Ale umowa, to umowa. Więc czekam.
Pierwsza reakcja na wywiad pojawiła się kilka godzin po tym, jak go wysłałam. Mail w tonie: mam sporo uwag, spisała pani nie to co trzeba. Potrzebuję czasu na poprawki.
Domyślam się, że chodziło o to, bym to ja, kierując się nie wiadomo jakimi kryteriami, odarła wywiad ze wszystkich treści, które celebrytka powiedziała, ale wcale nie chciałaby publikować. Tylko po co o tym mówiła, jako dorosła osoba z dziesiątkami, albo i setkami wywiadów na koncie? Chyba zdawała sobie sprawę z faktu, że to nie była kumpelskie spotkanie przy herbacie zimowej, a rozmowa z dziennikarką? Czy jednak nie?
Uznałam, że tekstu nie będę przeredagowywać. Oddałam do autoryzacji najlepszą, w mojej opinii, wersję rozmowy. Do rozmówcy należy ewentualne naniesienie poprawek w swoich wypowiedziach. Wypowiedziach, a nie pytaniach dziennikarza. Ale o tym za chwilę.
Mija dzień. Dostaję maila, że to nie był wywiad, a przesłuchanie. I menadżerka nie zgadza się na publikację tekstu w tej wersji. Mam zmienić „narrację”, albo ona zmieni.
Potem telefon i jeszcze raz: Że to „przesłuchanie”, nie wywiad, że „nie umawiałyśmy się na taką rozmowę” (jaką?), że podopieczna jest bardzo szczera, ale przecież tego, co w swojej szczerości rzucała, nie może ujrzeć świat. No i kto zadaje dwudziestolatce pytania o jej miliony na koncie? Chyba tylko osoba, która nie zdaje sobie sprawy z tego, jakie niebezpieczeństwo może czyhać na taką, ujawniającą się ze swoim majątkiem celebrytkę (wiadomo, że na Instagramie można chwalić się swoim wypasionym życiem, bo Instagram jest tylko dla ludzi o dobrych intencjach więc nie zauważą mamony wylewającej się tu i ówdzie!). Słyszę też, że celebrytka mówiła o swoich biznesach, mimo że jeden z nich nie miał jeszcze premiery. Więc niepotrzebnie mówiła, ale jest młoda, więc miała prawo. Ogólnie: wywiad do bani. Bo panie chciały spijania sobie z dzióbków na łamach tygodnika opinii, a ja – niekompetentna dziennikarka – zrobiłam z tego przesłuchanie. Powinnam się wstydzić! A fe!
Informuję po raz kolejny, następnego już dnia, że panie mają możliwość autoryzowania udzielonych przez gwiazdkę wypowiedzi. I że kolejna rozmowa o tym, czego w wywiadzie nie powinno być, nie ma sensu. Po prostu czekam na poprawki.
W czwartek dostałam wywiad po autoryzacji. Momentami wywrócony do góry nogami. Wypowiedzi przekręcone o 180 stopni. Wykasowane moje pytania, albo sugestie ich zmiany (bo przecież pytając o wizerunkowy kryzys marki pani X, sugeruję, że ten kryzys jest, a jego wcale nie ma!). PR-owy bełkot w odpowiedziach i litania nazwisk, o których trzeba wspomnieć, bo współtworzą markę, etc. Wywalona liczba posiadanych mieszkań i fragment rozmowy o ekscytacji towarzyszącej pierwszemu milionowi na koncie gwiazdy, czy stawkach za dzień zdjęciowy sprzed lat etc.
Miałam więc wybór: zgodnie z prawem mogłam opublikować wywiad bez autoryzacji, lub zgodnie z oczekiwaniami celebrytki i jej menadżerki, opublikować ten „po” kastracji. Uznałam, że tym razem za wywiad podziękuję. Na niczyjej smyczy chodzić nie będę. Udziału w promocji pani X brać też nie mam zamiaru. Poza tym, jak mam poważnie traktować kogoś, kto w rozmowie mówi o tym, że nie został ubezwłasnowolniony przez menadżerkę, a rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. No jak?
Czytaj też:
Lista 50 Najbogatszych Polek
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.