„Ludzie, którzy uważają powszechne głosowanie za gwarancję dokonania słusznego wyboru, oddają się kompletnej iluzji. Powszechne wybory mają inne zalety, ale nie tę” – pisał Alexis de Tocqueville w swoim opus magnum „O demokracji w Ameryce” z 1835 r. Wybory prezydenckie w USA właśnie dopisują kolejny rozdział tej diagnozy. Bo tak, jak całkowitym szokiem była wygrana w 2016 r. Donalda Trumpa, tak tegoroczne wybory prezydenckie również toczą się w takim rytmie, jakby cała Ameryka chciała dowieść światu, że powszechne głosowanie ma wiele zalet, tylko nie tę, że pozwalają dokonać słusznego wyboru.
Już samo głosowanie 3 listopada było bezprecedensowe. Gdy trwało liczenie głosów, wszystko wskazywało na to, że Trump idzie w kierunku reelekcji. Zdobywał kolejne kluczowe stany (Floryda, Ohio, Iowa), wydawało się, że jest na autostradzie do wygranej. Ale głosowanie się skończyło – i komisje wyborcze zaczęły liczyć głosy oddane korespondencyjnie. One przesądziły o tym, że Joe Biden zgarnął inne kluczowe stany (Wisconsin, Michigan, Pensylwanię) – i w konsekwencji został uznany za zwycięzcę.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.