Nie byłoby kariery Jasona Stathama, gdyby nie Guy Ritchie. Brytyjski reżyser wypatrzył go na pokazie mody. Statham, były nurek, członek reprezentacji narodowej, po odejściu ze sportu zarabiał na życie jako model. Tak było do 1998 roku. Potem przyszła premiera debiutu Ritchiego, czyli „Porachunków", a Statham został ikoną kina akcji. Ostatni film, jaki wspólnie zrobili, to „Revolver" (2005).
Była to przekombinowana wariacja na temat zemsty, kabały i Bóg jeden wie czego, która skutecznie wyhamowała na kilka lat karierę Ritchiego. Stathama mniej, bo już wtedy przyjaźnił się z Luciem Bessonem i grał w jego serii „Transporter".
No dobrze, minęło szesnaście lat. Obaj panowie, mimo kilku potknięć, stali się markami w swojej branży, a teraz obaj wrócili do korzeni. Czy „Jeden gniewny człowiek" to powrót udany? Dla kogoś, kto lubi proste kino sensacyjne – jak najbardziej.
Gorzej, jeśli ktoś jest „postępowym dziennikarzem”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.