Urodziłem się w Krakowie. I jak każdy krakus wychodzę na pole, a nie na dwór, w łazience na ścianach mam flizy, a nie glazurę, zaś przy łóżku mam nakastlik, a nie jakiś tam zwykły nocny stolik. I jak wielu krakusów przez lata nie rozumiałem tego wzmożenia warszawiaków 1 sierpnia, w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego.
Kraków nie celebrował tej rocznicy. Bo co tu celebrować. Szalony pomysł, typowa polska szarża z szablą na czołgi, zakończona śmiercią dziesiątek tysięcy powstańców, rzezią ludności cywilnej, wygnaniem tych, których Niemcy nie zdążyli zabić i zamienieniem miasta w jedno wielkie morze gruzów.
A w takim Krakowie jakoś lepiej ta wojna przeszła.
Bo Kraków tak nie „podskakiwał”, a w styczniu 1945 roku hitlerowskim okupantom nie zależało aż tak bardzo na obronie miasta przed Sowietami. Bez ciężkich walk uciekli z miasta, które przetrwało wojnę w stanie prawie nienaruszonym. I to ta ucieczka Niemców, a nie jakiś wymyślony przez komunistyczną propagandę manewr marszałka Koniewa pozwolił Krakowowi nie podzielić losu Warszawy.
I tak mi mijały w starej stolicy kolejne rocznice 1 sierpnia, bez syren, za to co rok z podobnymi myślami: „Po co ci to było, Warszawo?”. Dumny spacerowałem po Krakowie pełnym prawdziwych zabytków, a nie jakichś tam powojennych kopii, jakich pełno na warszawskiej Starówce. Z pewną złośliwością stwierdzałem, że taki na przykład Zamek Królewski w Warszawie ma tyle lat, ile mój blok na osiedlu Podwawelskim.
Nie mieszkam już w tym bloku. Krakowską pępowinę odciąłem w 2000 roku, a od 18 lat żyję w Warszawie. I, wybaczcie zatwardziałe krakusy, dobrze mi tu. Ale nie o moim warszawskim dobrostanie chcę teraz napisać. Będzie o Powstaniu Warszawskim.
Przeszedłem w tym mieście drogę, która wywróciła całkiem moje myślenie o tym wydarzeniu.
Na tej drodze były m.in. wizyty w Muzeum Powstania Warszawskiego, moje rozmowy z Powstańcami, co uważam za piękny dar od losu, czy dźwięk syren, które co roku przeszywają ciszę miasta 1 sierpnia o godzinie 17.
Z czasem okazało się, że co prawda nadal myślę o powstaniu w kategorii „beznadziejny i źle przygotowany zryw”, ale zaraz potem włącza się druga myśl: „Ale co tym ludziom pozostało innego po pięciu latach gnębienia przez Niemców. Mogli się odpłacić tylko tak, chwytając za broń i butelki z benzyną”.
Pewnie już zawsze historycy będą toczyć spór, czy warto było rzucać się na hitlerowców i w efekcie doprowadzić do agonii miasta, czy może lepiej było czekać na „oswobodzenie” przez Armię Czerwoną, która już przecież rozgaszczała się na praskim brzegu Wisły. Może i nie warto. Dziś łatwo można pomyśleć „po krakowsku” i powiedzieć, że nie warto.
Ale jak się mieszka w tym mieście i nie traktuje się go tylko jako miejsca do robienia kariery i noclegu od poniedziałku do piątku, to można powiedzieć, że klęska Powstania Warszawskiego miała tylko wymiar militarny. Bo zatriumfował duch tego miasta i jego mieszkańców…
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.