Zofia Turowska, „Gustaw. Opowieść o Holoubku”, Marginesy
Gdyby Gustaw Holoubek wystąpił w teatrze tylko w słynnych „Dziadach” z 1967 roku i tak byłby największą legendą polskiego teatru ostatnich dziesięcioleci. Ta rola przykryła wszystkie inne jego wybitne sceniczne i ekranowe osiągnięcia. I nałożyła na aktora ciężar odpowiedzialności, bo nie był już nigdy jednym z ważnych aktorów – był tym jedynym, Holoubkiem, który ze sceny wpłynął w 1968 roku na historię Polski.
Brzmi to w sposób podniosły, ale nie jest to przesada. Holoubek, jak się zdaje, do końca życia czuł na sobie ciężar tej roli i tych wydarzeń, które nastąpiły po zdjęciu przez ówczesne władzę przedstawienia.
Wtedy Gustaw Holoubek przestał być tylko artystą, stał się legendą, symbolem.
A przecież chciał być aktorem i teatralnym reżyserem. Był przyjaznym światu ironistą, człowiekiem ciepłym i dowcipnym, lubił kawiarniane pogaduszki, lubił kibicowanie i grę w karty. Wszystko to Zofia Turowska opisuje odwołując się do tego, co sam Holoubek opisał, co o nim mówią inni, jak czule wspomina go żona – Magdalena Zawadzka.
Jako artysta odnosił sukcesy, można powiedzieć seryjnie, ale nie uniknął też działalności społecznej, a nawet flirtu z polityką – był prezesem SPATiF-u, był posłem na Sejm. Na początku września pamiętnego roku 1980 znów zapisał się w historii, wygłaszając odważne i poruszające przemówienie, na zakończenie którego apelował: „zacznijmy pracę uświęconą dziś pewnością zwycięskich racji, dajmy czas i przykład rządzącym”.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.