Jak wiele obyczajów i bogatych tradycji, autentycznych związków z historią i skarbami sztuki epok minionych, już wkrótce zostanie zastąpionych przez świat spreparowany, zafałszowany? Podróżujący po kraju i zagranicy co chwila natykają się na lokalne odmiany cepeliady i zakopiańszczyzny. Kicz wciska się w każdą niszę, gdzie można jeszcze zarobić, pojawił się już w dżunglach i na pustyniach.
Wszystko na sprzedaż
Przed dwudziestu laty usiłowałem w Papui-Nowej Gwinei, w jakiejś zabitej deskami wiosce w górach na zachód od Goroki, obejrzeć taniec Asarów, ludzi mułu, a choćby zobaczyć ich sławne maski. Było to wówczas niemożliwe - należało trafić na odpowiedni dzień roku, a najlepiej na okres waśni międzyplemiennych, kiedy Asarowie pokrywali twarze i ciało szarym mułem rzecznym (przerażającym wyglądem od lat skutecznie odstraszali sąsiadów). Przed półtora rokiem odwiedziłem ponownie ten rejon i nadrzeczne osady Asarów. Jedna z nich wydelegowała grupę osobników (w skorupach z zaschniętej gliny wyglądali rzeczywiście strasznie), którzy po ustaleniu ceny "biletów" tańczyli przy dźwiękach bębnów, zaglądali w oczy wykrzywionymi w zastygłym grymasie maskami, wznosili charkliwe okrzyki, grozili dzidą. Cywilizacja i magia dolara sprawiają, że mieszkańcy Papui-Nowej Gwinei poczynili wyraźne postępy. Dowód pierwszy z brzegu? Mężczyźni w górach zamiast kłów dzikich świń noszą w przebitych przegrodach nosowych długopisy.
Na południu Birmy żyją plemiona Padaung, które od niepamiętnych czasów mają zwyczaj ozdabiania szyj kobiet, ale czasem też ich rąk i nóg, metalowymi obręczami. W Bago niespodziewanie zaproponowano mi obejrzenie kobiet-żyraf. Pojawiły się cztery, z kamiennymi twarzami. Ustawiły się w karnym szeregu i bez protestu pozwoliły się fotografować, jakby miały być za chwilę sprzedane. Natychmiast został ściągnięty haracz za zdjęcia. Dotychczas nie było łatwo zobaczyć "żyrafę" - teraz kobiety z obręczami na szyjach występują w charakterze egzotycznych eksponatów, co pozwala im na utrzymywanie licznych rodzin, a nawet całych wsi. Dziwaczny, trochę skryty obyczaj, stał się poważnym źródłem dochodu.
Robotnicy przemysłu rozrywkowego
Dolar otwiera wszystkie drzwi i usta. Masowa turystyka pozwala na wtykanie nosów i obiektywów w rejony świata do niedawna trudno dostępne. Zakazane dla oczu obcych tajemnice egzotycznych kultur sprzedawane są bez żenady. Z czegoś trzeba żyć w coraz bardziej zatłoczonym, wygłodniałym, spragnionym, gnębionym malarią, AIDS i innymi klęskami świecie.
Co przed półwieczem było jeszcze dla przybyszów olśnieniem, zapierało dech z wrażenia, dziś jest przemysłem turystycznym. Na Haiti dwukrotnie widziałem ceremonię wudu - pierwszy raz przed dwudziestu pięciu laty, drugi - niedawno. Kiedyś był to tajemniczy obrzęd kultowy (elementy afroindiańskie łączyły się tu z chrześcijańskimi) z osobnikami wpadającymi w trans. Dziś cała ta impreza z tańcami, śpiewem, zabijaniem koguta, polewaniem ziemi alkoholem, płonącymi głowniami, tajemnymi znakami odbywa się w świetle reflektorów, przy dźwiękach muzyki elektronicznej. Gdzie podziało się autentyczne wudu na Haiti, makumba i condomble w Brazylii? Za pieniądze można kupić ich namiastkę. Jak fałszywą ikonę od przygodnego handlarza, jak rzekomego roleksa w Kuala Lumpur.
Gdy nie ma autentyku, który by można przerobić, uszminkować, utandetnić, należy wymyślić coś nowego. Hiszpania ma setki świeckich i kościelnych festiwali, fiest, okolicznościowych procesji, w tym sławnych na całym świecie, a nawet - jak starożytne misterium z XIV wieku w Elche - wpisanych na światową listę dziedzictwa ludzkości UNESCO. Nigdy za dużo! W 1957 r. w Walencji wesołe towarzystwo młodych dżentelmenów pod koniec jakiegoś przyjęcia zaczęło się obrzucać pomidorami. To się spodobało i oto dzisiaj odbywają się co roku masowe bombardowania warzywami; sześć tirów dostarcza 120 ton soczystej amunicji. Po sierpniowej La Tomatinie w Buńol domy i ulice wyglądają, jakby spływały krwią. Na to święto powinno się chodzić z wrogami (najlepiej politycznymi). Pomidorowe szaleństwo przyćmiewa powoli sławną fiestę Fallas de San José w Walencji, zbiorowe szaleństwo za dwieście milionów peset, którego kulminacyjnym momentem jest palenie groteskowych kukieł z drewna i kartonu, karykatur polityków i artystów, gdy grzmi muzyka i strzelają w niebo fajerwerki.
Procesja turystyczna
W procesie komercjalizacji hiszpańskich imprez zgrzyta niekiedy dezaprobata cudzoziemców dla corridy - walkę byków uważa się często za przejaw okrucieństwa i złego smaku. Hiszpanie proponują osobom bardziej wrażliwym łagodniejsze zabawy z bykami: w dniu święta San Fermin, w pierwszej połowie lipca, odbywa się encierro, przeganianie byków ulicami Pamplony. Rogate zwierzęta mają wreszcie szansę dopaść człowieka. Spektakl opisywał Hemingway. Komu mało, niech jedzie do Denii na Costa Blanca - tam puszczone wolno byki spychają do morza setki drażniących się z nimi mężczyzn i chłopców.
Nie ma takiego miasta i miasteczka w Hiszpanii, gdzie przynajmniej raz w roku nie udekorowano by ulic flagami, wstążkami, gdzie na rynku nie grałyby orkiestry, gdzie nie święcono by rocznicy uwolnienia od Maurów, nie wspominano niezwykłych czynów świętych patronów lub wodzów. Oczywiście: flamenco, gitary, corridy, śmiechy, tańce, zabawy! 48 mln turystów w Hiszpanii nie ma prawa narzekać na nudę.
Już nie bardzo wiadomo, który obrzęd religijny lub świecki jest prawdziwy, a co się organizuje ku uciesze turystów. Już nie zawsze można ustalić, na ile oryginalna jest szokująca maskami i strojami procesja z okazji dnia św. Franciszka w Caracas, gdzie ma swoje źródło procesja na łodziach płynących z Kuźnicy do Pucka, jaki jest związek między dyngusem w Polsce a podobną imprezą w niektórych krajach południowej Ameryki (tam zamiast wody używa się farby).
Po niezwykłe ceremonie, autentyczne obrzędy trzeba wypuszczać się coraz dalej i we własnym zakresie weryfikować, na ile imprezy organizowane w kościołach Gwatemali (Chichicastenango!) i licznych świątyniach Meksyku mają korzenie chrześcijańskie, a na ile pogańskie. Można w każdym razie zaufać takim uroczystościom, które - jak obrzędy sakralne w Indiach czy zbiorowe sing-singi w Papui - odbywają się bez względu na obecność turystów.
Istnieją, rzecz jasna, jeszcze na świecie tradycje obrzędowe, do których prawie nie sposób dotrzeć. Na Wyspach Salomona pewien człowiek z biura podróży namawiał mnie na przedłużenie pobytu na Guadalcanal i popłynięcie na wyspę Funaafou, gdzie odbędą się święta karmienia rekinów. Tam, a do niedawna także na wysepce Laulasi, trwa w tym czasie dramatyczny obrzęd podawania rekinom przez małych chłopców kawałków mięsa wieprzowego, a następnie wskakiwania przez nich na grzbiet młodych jeszcze ludojadów i triumfalnego opływania laguny; chłopcy padają jednak niekiedy ofiarą rekina, co z brzegu obserwuje w napięciu kapłan-animista.
Wspomnienie minionego świata
Są w krajach Trzeciego Świata uroczystości, których nie poleca się turystom. Dotyczy to zwłaszcza niektórych procesji religijnych (nie mówiąc już o pochodach karnawałowych) w Ameryce Łacińskiej, którym towarzyszą rzucane pod nogi petardy i inne wybuchowe atrakcje. Trzeba pamiętać, że na Jamajce oprócz koncertów pod gołym niebem odbywają się libacje rumowe, a w Afryce Południowej - piwne (pije się kaffir beer, murzyńskie piwo). Nic nam natomiast nie grozi w czasie uroczystych i nie fałszowanych obchodów Nowego Roku w Tybecie czy Bhutanie, gdy wierni chodzą dokoła świątyń w maskach, mających moc odpędzania chorób.
W tradycyjnych świętach i zwyczajowych imprezach wyczuwa się fascynację wydarzeniami dziejowymi i dawną kulturą. Amerykańskie pochody ku czci Kościuszki i Pułaskiego pełne są uczestników w uniformach z XVIII i XIX stulecia. Karnawałowe korowody w Rio, na Trynidadzie, w Nowym Orleanie kapią od złota i czerwieni francuskich Ludwików; przepiękna czarnoskóra Madame Pompadour z Port-of-Spain przesłała mi najwspanialsze "oko", jakiego kiedykolwiek byłem adresatem. Starożytny Rzym i Grecja obecne są nadal w ceremoniach świątecznych Europy i Ameryki. Do historii odwołują się rajcy miejscy w bawarskim Landshucie; co cztery lata wskrzeszają huczne weselisko Jadwigi, córki Kazimierza Jagiellończyka, z Jerzym, synem króla Ludwika Bogatego z rodu Wittelsbachów; na to wesele zjechał w XV wieku cesarz Fryderyk III.
Pozostaje pytanie, czy wszystko, co pachnie nam spreparowaniem, aranżacją dla turystów, zasługuje na wykpienie czy odrzucenie. Nie, ale dobrze jest pamiętać, że tańce i śpiewy Maorysów w Rotorua są jedynie echem autentycznych obrzędów, że Polynesian Cultural Center na hawajskiej wyspie Oahu jest ogrodem rozrywkowym, który warto odwiedzić tylko dlatego, że nie zawsze można dotrzeć na Samoa, Fidżi lub Tahiti. Tak czy inaczej, w wielkim turystycznym biznesie wszystko zmierza w stronę Disneylandu dla dorosłych.
Przed dwudziestu laty usiłowałem w Papui-Nowej Gwinei, w jakiejś zabitej deskami wiosce w górach na zachód od Goroki, obejrzeć taniec Asarów, ludzi mułu, a choćby zobaczyć ich sławne maski. Było to wówczas niemożliwe - należało trafić na odpowiedni dzień roku, a najlepiej na okres waśni międzyplemiennych, kiedy Asarowie pokrywali twarze i ciało szarym mułem rzecznym (przerażającym wyglądem od lat skutecznie odstraszali sąsiadów). Przed półtora rokiem odwiedziłem ponownie ten rejon i nadrzeczne osady Asarów. Jedna z nich wydelegowała grupę osobników (w skorupach z zaschniętej gliny wyglądali rzeczywiście strasznie), którzy po ustaleniu ceny "biletów" tańczyli przy dźwiękach bębnów, zaglądali w oczy wykrzywionymi w zastygłym grymasie maskami, wznosili charkliwe okrzyki, grozili dzidą. Cywilizacja i magia dolara sprawiają, że mieszkańcy Papui-Nowej Gwinei poczynili wyraźne postępy. Dowód pierwszy z brzegu? Mężczyźni w górach zamiast kłów dzikich świń noszą w przebitych przegrodach nosowych długopisy.
Na południu Birmy żyją plemiona Padaung, które od niepamiętnych czasów mają zwyczaj ozdabiania szyj kobiet, ale czasem też ich rąk i nóg, metalowymi obręczami. W Bago niespodziewanie zaproponowano mi obejrzenie kobiet-żyraf. Pojawiły się cztery, z kamiennymi twarzami. Ustawiły się w karnym szeregu i bez protestu pozwoliły się fotografować, jakby miały być za chwilę sprzedane. Natychmiast został ściągnięty haracz za zdjęcia. Dotychczas nie było łatwo zobaczyć "żyrafę" - teraz kobiety z obręczami na szyjach występują w charakterze egzotycznych eksponatów, co pozwala im na utrzymywanie licznych rodzin, a nawet całych wsi. Dziwaczny, trochę skryty obyczaj, stał się poważnym źródłem dochodu.
Robotnicy przemysłu rozrywkowego
Dolar otwiera wszystkie drzwi i usta. Masowa turystyka pozwala na wtykanie nosów i obiektywów w rejony świata do niedawna trudno dostępne. Zakazane dla oczu obcych tajemnice egzotycznych kultur sprzedawane są bez żenady. Z czegoś trzeba żyć w coraz bardziej zatłoczonym, wygłodniałym, spragnionym, gnębionym malarią, AIDS i innymi klęskami świecie.
Co przed półwieczem było jeszcze dla przybyszów olśnieniem, zapierało dech z wrażenia, dziś jest przemysłem turystycznym. Na Haiti dwukrotnie widziałem ceremonię wudu - pierwszy raz przed dwudziestu pięciu laty, drugi - niedawno. Kiedyś był to tajemniczy obrzęd kultowy (elementy afroindiańskie łączyły się tu z chrześcijańskimi) z osobnikami wpadającymi w trans. Dziś cała ta impreza z tańcami, śpiewem, zabijaniem koguta, polewaniem ziemi alkoholem, płonącymi głowniami, tajemnymi znakami odbywa się w świetle reflektorów, przy dźwiękach muzyki elektronicznej. Gdzie podziało się autentyczne wudu na Haiti, makumba i condomble w Brazylii? Za pieniądze można kupić ich namiastkę. Jak fałszywą ikonę od przygodnego handlarza, jak rzekomego roleksa w Kuala Lumpur.
Gdy nie ma autentyku, który by można przerobić, uszminkować, utandetnić, należy wymyślić coś nowego. Hiszpania ma setki świeckich i kościelnych festiwali, fiest, okolicznościowych procesji, w tym sławnych na całym świecie, a nawet - jak starożytne misterium z XIV wieku w Elche - wpisanych na światową listę dziedzictwa ludzkości UNESCO. Nigdy za dużo! W 1957 r. w Walencji wesołe towarzystwo młodych dżentelmenów pod koniec jakiegoś przyjęcia zaczęło się obrzucać pomidorami. To się spodobało i oto dzisiaj odbywają się co roku masowe bombardowania warzywami; sześć tirów dostarcza 120 ton soczystej amunicji. Po sierpniowej La Tomatinie w Buńol domy i ulice wyglądają, jakby spływały krwią. Na to święto powinno się chodzić z wrogami (najlepiej politycznymi). Pomidorowe szaleństwo przyćmiewa powoli sławną fiestę Fallas de San José w Walencji, zbiorowe szaleństwo za dwieście milionów peset, którego kulminacyjnym momentem jest palenie groteskowych kukieł z drewna i kartonu, karykatur polityków i artystów, gdy grzmi muzyka i strzelają w niebo fajerwerki.
Procesja turystyczna
W procesie komercjalizacji hiszpańskich imprez zgrzyta niekiedy dezaprobata cudzoziemców dla corridy - walkę byków uważa się często za przejaw okrucieństwa i złego smaku. Hiszpanie proponują osobom bardziej wrażliwym łagodniejsze zabawy z bykami: w dniu święta San Fermin, w pierwszej połowie lipca, odbywa się encierro, przeganianie byków ulicami Pamplony. Rogate zwierzęta mają wreszcie szansę dopaść człowieka. Spektakl opisywał Hemingway. Komu mało, niech jedzie do Denii na Costa Blanca - tam puszczone wolno byki spychają do morza setki drażniących się z nimi mężczyzn i chłopców.
Nie ma takiego miasta i miasteczka w Hiszpanii, gdzie przynajmniej raz w roku nie udekorowano by ulic flagami, wstążkami, gdzie na rynku nie grałyby orkiestry, gdzie nie święcono by rocznicy uwolnienia od Maurów, nie wspominano niezwykłych czynów świętych patronów lub wodzów. Oczywiście: flamenco, gitary, corridy, śmiechy, tańce, zabawy! 48 mln turystów w Hiszpanii nie ma prawa narzekać na nudę.
Już nie bardzo wiadomo, który obrzęd religijny lub świecki jest prawdziwy, a co się organizuje ku uciesze turystów. Już nie zawsze można ustalić, na ile oryginalna jest szokująca maskami i strojami procesja z okazji dnia św. Franciszka w Caracas, gdzie ma swoje źródło procesja na łodziach płynących z Kuźnicy do Pucka, jaki jest związek między dyngusem w Polsce a podobną imprezą w niektórych krajach południowej Ameryki (tam zamiast wody używa się farby).
Po niezwykłe ceremonie, autentyczne obrzędy trzeba wypuszczać się coraz dalej i we własnym zakresie weryfikować, na ile imprezy organizowane w kościołach Gwatemali (Chichicastenango!) i licznych świątyniach Meksyku mają korzenie chrześcijańskie, a na ile pogańskie. Można w każdym razie zaufać takim uroczystościom, które - jak obrzędy sakralne w Indiach czy zbiorowe sing-singi w Papui - odbywają się bez względu na obecność turystów.
Istnieją, rzecz jasna, jeszcze na świecie tradycje obrzędowe, do których prawie nie sposób dotrzeć. Na Wyspach Salomona pewien człowiek z biura podróży namawiał mnie na przedłużenie pobytu na Guadalcanal i popłynięcie na wyspę Funaafou, gdzie odbędą się święta karmienia rekinów. Tam, a do niedawna także na wysepce Laulasi, trwa w tym czasie dramatyczny obrzęd podawania rekinom przez małych chłopców kawałków mięsa wieprzowego, a następnie wskakiwania przez nich na grzbiet młodych jeszcze ludojadów i triumfalnego opływania laguny; chłopcy padają jednak niekiedy ofiarą rekina, co z brzegu obserwuje w napięciu kapłan-animista.
Wspomnienie minionego świata
Są w krajach Trzeciego Świata uroczystości, których nie poleca się turystom. Dotyczy to zwłaszcza niektórych procesji religijnych (nie mówiąc już o pochodach karnawałowych) w Ameryce Łacińskiej, którym towarzyszą rzucane pod nogi petardy i inne wybuchowe atrakcje. Trzeba pamiętać, że na Jamajce oprócz koncertów pod gołym niebem odbywają się libacje rumowe, a w Afryce Południowej - piwne (pije się kaffir beer, murzyńskie piwo). Nic nam natomiast nie grozi w czasie uroczystych i nie fałszowanych obchodów Nowego Roku w Tybecie czy Bhutanie, gdy wierni chodzą dokoła świątyń w maskach, mających moc odpędzania chorób.
W tradycyjnych świętach i zwyczajowych imprezach wyczuwa się fascynację wydarzeniami dziejowymi i dawną kulturą. Amerykańskie pochody ku czci Kościuszki i Pułaskiego pełne są uczestników w uniformach z XVIII i XIX stulecia. Karnawałowe korowody w Rio, na Trynidadzie, w Nowym Orleanie kapią od złota i czerwieni francuskich Ludwików; przepiękna czarnoskóra Madame Pompadour z Port-of-Spain przesłała mi najwspanialsze "oko", jakiego kiedykolwiek byłem adresatem. Starożytny Rzym i Grecja obecne są nadal w ceremoniach świątecznych Europy i Ameryki. Do historii odwołują się rajcy miejscy w bawarskim Landshucie; co cztery lata wskrzeszają huczne weselisko Jadwigi, córki Kazimierza Jagiellończyka, z Jerzym, synem króla Ludwika Bogatego z rodu Wittelsbachów; na to wesele zjechał w XV wieku cesarz Fryderyk III.
Pozostaje pytanie, czy wszystko, co pachnie nam spreparowaniem, aranżacją dla turystów, zasługuje na wykpienie czy odrzucenie. Nie, ale dobrze jest pamiętać, że tańce i śpiewy Maorysów w Rotorua są jedynie echem autentycznych obrzędów, że Polynesian Cultural Center na hawajskiej wyspie Oahu jest ogrodem rozrywkowym, który warto odwiedzić tylko dlatego, że nie zawsze można dotrzeć na Samoa, Fidżi lub Tahiti. Tak czy inaczej, w wielkim turystycznym biznesie wszystko zmierza w stronę Disneylandu dla dorosłych.
Więcej możesz przeczytać w 27/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.