Jedną z ulubionych postaci papieża Wojtyły jest brat Albert
Jedną z ulubionych postaci papieża Wojtyły jest Adam Chmielowski, czyli brat Albert. Adam Chmielowski był jednym z najbardziej obiecujących malarzy Młodej Polski. Przed swą monachijsko-kra-kowską karierą brał udział w powstaniu styczniowym. Amputowano mu roztrzaskaną w bitwie nogę i potem całe życie chodził o kuli (drewnianej). Groził mu Sybir. Ze szpitalnego aresztu wynieśli go przyjaciele w trumnie, usunąwszy z niej innego nieboszczyka. Po wyczerpaniu legalnych dróg krewni przekupili straż szpitalną i kiedy umarł jeden z pacjentów, zamiast trupa włożono do trumny Adama.
W życiu Chmielowskiego odkrywamy wiele niezwykłych epizodów rozwoju malarskiej duszy. Znudziwszy się w salonach artystycznych Monachium i Galicji (wcale mu się nie dziwię, dola snoboluda w Krakowie jest żałosna), brat Albert wstąpił do jezuitów we Lwowie, gdzie raptem popadł w depresję i zamknięto go w szpitalu psychiatrycznym, skąd zabrano go do rodzinnego dworu. Tam przesiadywał wciąż na ganku i patrzył w milczeniu przed siebie. Pewnego dnia zerwał się nagle, kazał zaprzęgać konie i popędził do pobliskiej parafii, gdzie raptownie, radykalnie i już na stałe nawrócił się i założył swe zakonne zgromadzenie, by wspinając się powoli i pośmiertnie po szczeblach kościelnej drabiny, zostać świętym.
Ale skąd nagle felieton o bracie Albercie we "Wprost"? Chyba dlatego, że stojąc na 26. redakcyjnym piętrze tygodnika i patrząc na rozbudowujące się stołeczne city, dostrzegałem anonimowe mrowie ludzi pod Dworcem Centralnym. Byli z tej odległości nie do odróżnienia. Trudno było się zorientować, kto ma tam protezę nogi, a kto głowy, kto może będzie świętym, a kto potępieńcem, kto wypił pół litra gorzały, a kto tylko ćwiartkę, kto umrze zaraz, a kto jutro lub za sto lat. Czy tak właśnie patrzą na nas z niebios? Czy też Opatrzność mruży oko, gdy w trumnie przemycają do nieba cnotliwi przyjaciele okulawionego niewybrednymi namiętnościami kumpla, który był z gruntu dobry?
Po ostatniej wizycie na wysokościach wracałem do Krakowa ekspresem, dzieląc przedział z młodym chłopcem, kucharzem spod Ciechanowa, który był głuchy. Ale był też aktorsko sugestywny i chciał mi zobrazować gestami i jękami swoje życie. Wciąż powtarzał, że jego ojciec myśliwy zbyt dużo pije. Pokazywał to obrazowo. Wskakiwał na siedzenia, mierzył z ręki, krzycząc: puf, puf, pokazywał z rechotem dzicze kły i śpiącego po wysiłku ojca. Potem wyciągnął "Pana Tadeusza" i wskazywał fragmenty o polowaniu na niedźwiedzia. W końcu okropnie podniecony tym, że go uważnie słucham i sam coś tłumaczę, machając rękami (opowiadałem, jak chwytałem łasicę w letnim domku), powiedział migowo-burkliwie: "Cieszę się, że jestem głuchy, mogę ze swoimi kumplami rozmawiać przez zamknięte okna... a pan niech spróbuje!" - zachichotał.
Brat Albert z pewnością jechał z nami - z głuchym kucharczykiem spod Ciechanowa i równie jak on ginącym w ciemnościach (brak żarówki w przedziale) pisarzem o nieprzezwyciężonej bezradności rozumienia ludzkiej doli. Ale to właśnie jest podniecające.
Więcej możesz przeczytać w 27/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.