Polska uparcie powiela skompromitowane pomysły socjaldemokratów na walkę z bezrobociem
Polityczny koncert troski o los bezrobotnych trwa. Niestety, jest to tylko bicie piany nie dające żadnych pozytywnych rezultatów, czego najlepszym dowodem była niedawna konferencja Polskiej Rady Biznesu, podczas której wysłuchaliśmy przedstawicieli wszystkich ważniejszych partii "zwalczających bezrobocie". Telewizja odjechała, politycy też - i wszystko pozostało po staremu. Tydzień później skłócona w innych sprawach AWS i zjednoczony w oczekiwaniach wyborczego zwycięstwa SLD wspólnie odrzuciły kilka bardzo nieśmiałych propozycji zmian w kodeksie pracy, które mogłyby nieco zmniejszyć antyzatrudnieniowe ostrze regulacji kodeksowych.
Konkurs kiepskich pomysłów
Zamiast deregulacji (z dotyczącymi rynku pracy przede wszystkim), debiurokratyzacji i niskich podatków, a więc działań systemowych mających uelastycznić stronę podażową gospodarki, mamy zużyte intelektualnie pomysły, które próbowano i nadal próbuje się realizować w różnych krajach - tyle że bez efektów. Spróbuję pokazać jeden z takich paliatywów: plasterków na głęboką ranę bądź dosadniej - na gangrenę - stosowanych w kraju chlubiącym się wydatkowaniem 4 proc. PKB na "aktywne metody zwalczania bezrobocia". Ponieważ jest to Szwecja - na którą często powołują się nasi niedokształceni zwolennicy "szwedzkiego modelu" - warto się zatrzymać nad tym bardzo modnym plasterkiem.
Są nim subsydia dla przedsiębiorców zatrudniających nowych pracowników. Naukowcy i pracodawcy są przekonani, że nie spełnia on swego zadania. Według nich, 65-90 proc. nowo przyjętych, a więc subsydiowanych, pracowników przychodzi na miejsce osób o równorzędnych kwalifikacjach i stażu zawodowym, które zwolniono. Racjonalnie zachowujący się przedsiębiorca, mając do wyboru dwóch pracowników o takich samych kwalifikacjach i stażu pracy, wybierze oczywiście tego, do którego państwo mu dopłaca, gdyż to obniża koszty produkcji.
Ten proces, znany w teorii ekonomii pod nazwą "wypychanie" (crowding out), daje jeszcze gorsze efekty w wypadku młodych, wchodzących po raz pierwszy na rynek pracy. Prawie 100 proc. nowo przyjętych pracowników do 25 lat, u których doświadczenie zawodowe nie odgrywa istotnej roli, to osoby zastępujące "wypchniętych" na bezrobocie rówieśników. Niedawno rządzący w Szwecji socjaldemokraci chwalili się sukcesem w postaci zmniejszenia bezrobocia o połowę, do 4 proc. Jakie są realia, pisał niedawno w "Wall Street Journal" Peter Stein, ekspert OECD i przedsiębiorca, współwłaściciel dużej firmy budowlanej. Do oficjalnej liczby 183 tys. bezrobotnych należy dodać 100 tys. objętych programem edukacji dla dorosłych (podnoszenie i zmiana kwalifikacji), których nie uwzględnia się w statystykach, co powiększy rzeczywiste bezrobocie do 6,4 proc. Socjaldemokraci ułatwili przechodzenie na wcześniejszą emeryturę. Ostrożnie licząc, pisze Stein, nawet jeśli tylko jedna czwarta uciekła dzięki temu przed bezrobociem, w rzeczywistości sięga ono 7,5-8 proc. Biorąc pod uwagę wiele innych pomysłów, mających ukryć rzeczywiste rozmiary bezrobocia, należy doliczyć kolejne procenty. W końcu - pisze Stein - realne bezrobocie jest dwucyfrowe, jak prawie wszędzie w nadopiekuńczej zachodniej Europie.
Paliatywy nie prowadzą do sukcesu
Szwecja nie jest jedynym krajem, w którym obywatelom mydli się oczy domniemanymi sukcesami w walce z bezrobociem. Niedawno dziennikarze "Frankfurter Allgemeine Zeitung" porównywali niemieckie bezrobocie z bezrobociem w innym "socjaldemokratycznym kraju sukcesu" - Holandii, przypominając, nie bez pewnej Schadenfreude, że eksperci OECD bardzo się różnili w ocenach holenderskiego bezrobocia. Rozpiętość ocen wahała się od oficjalnych 3 proc. aż do 20 proc.!!!
Na zwolnienia we Francji rządzący socjaliści i komuniści zareagowali wściekłą nagonką na pracodawców i zapowiedziami regulacji podwyższających koszty zwolnień pracowników. Jak widać, "nowi socjaldemokraci" niewiele się różnią swoim ekonomicznym analfabetyzmem od "starych socjaldemokratów"; tak samo bowiem nie są w stanie zrozumieć prostej prawdy: jeżeli pracowników nie można zwolnić, to po prostu nie będzie się przyjmować nowych. Plasterki zmieniają obraz statystyczny, ale nawet i ten podkolorowany obraz mocno się pogorszy w fazie wolniejszego tempa wzrostu, nie mówiąc o recesji.
Warto przypomnieć powyższe przewodniczącemu SLD. W końcu bezrobocie związane z różnicami tempa wzrostu to w Polsce 3-4 proc., reszta to bezrobocie systemowe - wynikające z przeregulowania gospodarki. Nawet rujnujące równowagę gospodarczą dorzucanie pieniędzy mogłoby więc - na krótką metę - zmniejszyć bezrobocie w najlepszym wypadku do 12 proc.
Co pomaga naprawdę?
Prof. Zenon Wiśniewski z uniwersytetu toruńskiego porównywał związki między stopniem ochrony rynku pracy a zdolnością gospodarki do tworzenia miejsc pracy. W Unii Europejskiej, jak wynika z jego książki wydanej w 1999 r., dopiero każdy procent wzrostu PKB powyżej 2,75 proc. zwiększa zatrudnienie o 0,4 proc. Natomiast w USA już każdy procent wzrostu PKB powyżej 0,5 proc. zwiększa zatrudnienie, i to o 0,7 proc. Różnice elastyczności reakcji rynku pracy na poziom ochrony pracowników są wręcz porażające.
Jednakże jeśli liberałowie krytykują - i słusznie! - nadopiekuńczą i przeregulowaną Europę Zachodnią, to warto spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie my mieścimy się w tej hierarchii od najbardziej elastycznego do najbardziej sztywnego rynku pracy i w ogóle w hierarchii przeregulowania gospodarki. Otóż znajdujemy się na bardzo złym miejscu, o wiele gorszym niż Unia Europejska! Miarą tego może być fakt, że w unii - jak to przytoczyliśmy - wzrost gospodarczy powyżej 2,75 proc. PKB rocznie generuje wzrost zatrudnienia, podczas gdy u nas umożliwia to dopiero wzrost powyżej 5 proc. rocznie!
W sąsiedniej Republice Czeskiej wychodząca z recesji gospodarka odnotowała w ubiegłym roku po raz pierwszy wzrost gospodarczy w wysokości 2,9 proc. PKB. Ale u naszych sąsiadów spowodował on wyraźny wzrost zatrudnienia! Można więc powiedzieć, że gospodarka czeska jest nieco bardziej elastyczna niż gospodarki Unii Europejskiej, podczas gdy polska jest o wiele mniej elastyczna niż gospodarki tej ostatniej. Główną przyczyną barier wzrostu zatrudnienia nie jest więc specyfika transformacji, lecz sygnalizowane wyżej przeregulowanie, zwłaszcza rynku pracy.
Kraj nierównowagi
A skoro tak, to trzeba się przyjrzeć tym krajom, w których wzrost zatrudnienia następuje już przy niskim tempie wzrostu PKB. Wszyscy mówimy - a przedsiębiorcy marzą o tym od lat - abyśmy osiągnęli ten stopień elastyczności rynku pracy, jaki istnieje w USA (a także w Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii i w innych krajach wyróżniających się sukcesami na tym polu). We wszystkich krajach sukcesy te są następstwem posunięć określanych w teorii ekonomii jako działania "propodażowe" (supply side economics).
Zresztą przykładów nie musimy szukać daleko, bo od pobliskich Czech również moglibyśmy się niejednego nauczyć. Tam zasiłek już na starcie transformacji był wyższy niż w Polsce (70 proc. płacy przez pierwsze trzy miesiące), po trzech miesiącach był redukowany do 50 proc. na następne 3 miesiące, a potem jego wypłacanie się kończyło i delikwent, jeżeli nie znalazł pracy, przechodził w ręce opieki społecznej. Efekt? W Czechach do połowy ubiegłej dekady ponad 50 proc. bezrobotnych znajdowało pracę już w pierwszych trzech miesiącach. W Polsce, gdzie zasiłki wypłacano niemal w nieskończoność, odsetek ten wynosił poniżej 20 procent.
Jesteśmy, jak pisał w 1995 r. prof. Tomasz Mickiewicz, krajem "nierównowagi praw i obowiązków pracy i kapitału" ("Zeszyty Centrum Adama Smitha", nr 3). A od tego czasu sytuacja jeszcze się pogorszyła, bo kolejne rządy prześcigały się w tworzeniu rozmaitych płacowych, a zwłaszcza pozapłacowych przywilejów pracowniczych, podnoszących drastycznie koszty pracy. Nasze płace są dzisiaj nieco wyższe niż w Czechach i na Węgrzech, gdzie z kolei wydajność pracy jest nieco wyższa niż u nas. A tę niewątpliwie niedobrą sytuację pogarszają znacznie wyższe koszty pozapłacowe. W referacie na konferencji Towarzystwa Ekonomistów Polskich prof. Urszula Sztanderska zwróciła uwagę, że pozapłacowe koszty pracy w latach transformacji rosły dwa razy szybciej niż koszty pracy! Deregulacja jest więc nakazem chwili!
Polityk potrafi
Za "wczesnego Gierka" hasło "Polak potrafi!" miało zastąpić sensowną strukturę bodźców. Teraz slogany polityków również mają zastąpić poprawę struktury bodźców zwiększających skłonność do oszczędzania, zatrudniania, inwestowania, zwiększania wydajności i produkowania.
Obóz polityczny szykujący się do przejęcia władzy pozostaje uwięziony w pętli głoszonych przestarzałych recept na poprawę sytuacji, które - co wynika choćby z tego, co napisaliśmy powyżej - nie przyniosą żadnych rzeczywistych zmian na lepsze. Czy istnieje więc szansa na zmianę tej sytuacji i przesunięcie punktu ciężkości polityki gospodarczej w kierunku naprawdę skutecznych instrumentów propodażowych? Otóż według mojej oceny, nie jest to możliwe w najbliższych 12-18 miesiącach.
Obóz postkomunistyczny jest więźniem własnych przestarzałych wyobrażeń o polityce gospodarczej w ogóle i polityce zatrudnienia w szczególności, a w sferze polityki zakładnikiem swojego związkowego (OPZZ-owskiego) zaplecza. Tak więc, podobnie jak obóz AWS był zakładnikiem swojej (solidarnościowej) bazy, także ci, którzy dojdą do władzy, będą w swoich działaniach - przynajmniej na początku rządów - obciążeni dziedzictwem wyborczych sloganów i presji związkowego betonu, przeciwnego uelastycznieniu rynku pracy.
Sytuacja będzie się więc pogarszać przez resztę tego i cały przyszły rok. Dopiero kiedy się okaże, że plasterki na głęboką ranę nie pomagają, presja realiów - dalszy szybki wzrost bezrobocia - zmusi zapewne SLD do skoncentrowania działań regulacyjnych na tych kwestiach, które są naprawdę ważne. Wszystko potoczy się więc według "shultzowskiego" scenariusza. Mój ulubiony biznesmen polityk mawia, że jeśli sytuacja stanie się dostatecznie niedobra, ludzie podejmą nawet najbardziej oczywiste i sensowne działania.
Konkurs kiepskich pomysłów
Zamiast deregulacji (z dotyczącymi rynku pracy przede wszystkim), debiurokratyzacji i niskich podatków, a więc działań systemowych mających uelastycznić stronę podażową gospodarki, mamy zużyte intelektualnie pomysły, które próbowano i nadal próbuje się realizować w różnych krajach - tyle że bez efektów. Spróbuję pokazać jeden z takich paliatywów: plasterków na głęboką ranę bądź dosadniej - na gangrenę - stosowanych w kraju chlubiącym się wydatkowaniem 4 proc. PKB na "aktywne metody zwalczania bezrobocia". Ponieważ jest to Szwecja - na którą często powołują się nasi niedokształceni zwolennicy "szwedzkiego modelu" - warto się zatrzymać nad tym bardzo modnym plasterkiem.
Są nim subsydia dla przedsiębiorców zatrudniających nowych pracowników. Naukowcy i pracodawcy są przekonani, że nie spełnia on swego zadania. Według nich, 65-90 proc. nowo przyjętych, a więc subsydiowanych, pracowników przychodzi na miejsce osób o równorzędnych kwalifikacjach i stażu zawodowym, które zwolniono. Racjonalnie zachowujący się przedsiębiorca, mając do wyboru dwóch pracowników o takich samych kwalifikacjach i stażu pracy, wybierze oczywiście tego, do którego państwo mu dopłaca, gdyż to obniża koszty produkcji.
Ten proces, znany w teorii ekonomii pod nazwą "wypychanie" (crowding out), daje jeszcze gorsze efekty w wypadku młodych, wchodzących po raz pierwszy na rynek pracy. Prawie 100 proc. nowo przyjętych pracowników do 25 lat, u których doświadczenie zawodowe nie odgrywa istotnej roli, to osoby zastępujące "wypchniętych" na bezrobocie rówieśników. Niedawno rządzący w Szwecji socjaldemokraci chwalili się sukcesem w postaci zmniejszenia bezrobocia o połowę, do 4 proc. Jakie są realia, pisał niedawno w "Wall Street Journal" Peter Stein, ekspert OECD i przedsiębiorca, współwłaściciel dużej firmy budowlanej. Do oficjalnej liczby 183 tys. bezrobotnych należy dodać 100 tys. objętych programem edukacji dla dorosłych (podnoszenie i zmiana kwalifikacji), których nie uwzględnia się w statystykach, co powiększy rzeczywiste bezrobocie do 6,4 proc. Socjaldemokraci ułatwili przechodzenie na wcześniejszą emeryturę. Ostrożnie licząc, pisze Stein, nawet jeśli tylko jedna czwarta uciekła dzięki temu przed bezrobociem, w rzeczywistości sięga ono 7,5-8 proc. Biorąc pod uwagę wiele innych pomysłów, mających ukryć rzeczywiste rozmiary bezrobocia, należy doliczyć kolejne procenty. W końcu - pisze Stein - realne bezrobocie jest dwucyfrowe, jak prawie wszędzie w nadopiekuńczej zachodniej Europie.
Paliatywy nie prowadzą do sukcesu
Szwecja nie jest jedynym krajem, w którym obywatelom mydli się oczy domniemanymi sukcesami w walce z bezrobociem. Niedawno dziennikarze "Frankfurter Allgemeine Zeitung" porównywali niemieckie bezrobocie z bezrobociem w innym "socjaldemokratycznym kraju sukcesu" - Holandii, przypominając, nie bez pewnej Schadenfreude, że eksperci OECD bardzo się różnili w ocenach holenderskiego bezrobocia. Rozpiętość ocen wahała się od oficjalnych 3 proc. aż do 20 proc.!!!
Na zwolnienia we Francji rządzący socjaliści i komuniści zareagowali wściekłą nagonką na pracodawców i zapowiedziami regulacji podwyższających koszty zwolnień pracowników. Jak widać, "nowi socjaldemokraci" niewiele się różnią swoim ekonomicznym analfabetyzmem od "starych socjaldemokratów"; tak samo bowiem nie są w stanie zrozumieć prostej prawdy: jeżeli pracowników nie można zwolnić, to po prostu nie będzie się przyjmować nowych. Plasterki zmieniają obraz statystyczny, ale nawet i ten podkolorowany obraz mocno się pogorszy w fazie wolniejszego tempa wzrostu, nie mówiąc o recesji.
Warto przypomnieć powyższe przewodniczącemu SLD. W końcu bezrobocie związane z różnicami tempa wzrostu to w Polsce 3-4 proc., reszta to bezrobocie systemowe - wynikające z przeregulowania gospodarki. Nawet rujnujące równowagę gospodarczą dorzucanie pieniędzy mogłoby więc - na krótką metę - zmniejszyć bezrobocie w najlepszym wypadku do 12 proc.
Co pomaga naprawdę?
Prof. Zenon Wiśniewski z uniwersytetu toruńskiego porównywał związki między stopniem ochrony rynku pracy a zdolnością gospodarki do tworzenia miejsc pracy. W Unii Europejskiej, jak wynika z jego książki wydanej w 1999 r., dopiero każdy procent wzrostu PKB powyżej 2,75 proc. zwiększa zatrudnienie o 0,4 proc. Natomiast w USA już każdy procent wzrostu PKB powyżej 0,5 proc. zwiększa zatrudnienie, i to o 0,7 proc. Różnice elastyczności reakcji rynku pracy na poziom ochrony pracowników są wręcz porażające.
Jednakże jeśli liberałowie krytykują - i słusznie! - nadopiekuńczą i przeregulowaną Europę Zachodnią, to warto spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, gdzie my mieścimy się w tej hierarchii od najbardziej elastycznego do najbardziej sztywnego rynku pracy i w ogóle w hierarchii przeregulowania gospodarki. Otóż znajdujemy się na bardzo złym miejscu, o wiele gorszym niż Unia Europejska! Miarą tego może być fakt, że w unii - jak to przytoczyliśmy - wzrost gospodarczy powyżej 2,75 proc. PKB rocznie generuje wzrost zatrudnienia, podczas gdy u nas umożliwia to dopiero wzrost powyżej 5 proc. rocznie!
W sąsiedniej Republice Czeskiej wychodząca z recesji gospodarka odnotowała w ubiegłym roku po raz pierwszy wzrost gospodarczy w wysokości 2,9 proc. PKB. Ale u naszych sąsiadów spowodował on wyraźny wzrost zatrudnienia! Można więc powiedzieć, że gospodarka czeska jest nieco bardziej elastyczna niż gospodarki Unii Europejskiej, podczas gdy polska jest o wiele mniej elastyczna niż gospodarki tej ostatniej. Główną przyczyną barier wzrostu zatrudnienia nie jest więc specyfika transformacji, lecz sygnalizowane wyżej przeregulowanie, zwłaszcza rynku pracy.
Kraj nierównowagi
A skoro tak, to trzeba się przyjrzeć tym krajom, w których wzrost zatrudnienia następuje już przy niskim tempie wzrostu PKB. Wszyscy mówimy - a przedsiębiorcy marzą o tym od lat - abyśmy osiągnęli ten stopień elastyczności rynku pracy, jaki istnieje w USA (a także w Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii i w innych krajach wyróżniających się sukcesami na tym polu). We wszystkich krajach sukcesy te są następstwem posunięć określanych w teorii ekonomii jako działania "propodażowe" (supply side economics).
Zresztą przykładów nie musimy szukać daleko, bo od pobliskich Czech również moglibyśmy się niejednego nauczyć. Tam zasiłek już na starcie transformacji był wyższy niż w Polsce (70 proc. płacy przez pierwsze trzy miesiące), po trzech miesiącach był redukowany do 50 proc. na następne 3 miesiące, a potem jego wypłacanie się kończyło i delikwent, jeżeli nie znalazł pracy, przechodził w ręce opieki społecznej. Efekt? W Czechach do połowy ubiegłej dekady ponad 50 proc. bezrobotnych znajdowało pracę już w pierwszych trzech miesiącach. W Polsce, gdzie zasiłki wypłacano niemal w nieskończoność, odsetek ten wynosił poniżej 20 procent.
Jesteśmy, jak pisał w 1995 r. prof. Tomasz Mickiewicz, krajem "nierównowagi praw i obowiązków pracy i kapitału" ("Zeszyty Centrum Adama Smitha", nr 3). A od tego czasu sytuacja jeszcze się pogorszyła, bo kolejne rządy prześcigały się w tworzeniu rozmaitych płacowych, a zwłaszcza pozapłacowych przywilejów pracowniczych, podnoszących drastycznie koszty pracy. Nasze płace są dzisiaj nieco wyższe niż w Czechach i na Węgrzech, gdzie z kolei wydajność pracy jest nieco wyższa niż u nas. A tę niewątpliwie niedobrą sytuację pogarszają znacznie wyższe koszty pozapłacowe. W referacie na konferencji Towarzystwa Ekonomistów Polskich prof. Urszula Sztanderska zwróciła uwagę, że pozapłacowe koszty pracy w latach transformacji rosły dwa razy szybciej niż koszty pracy! Deregulacja jest więc nakazem chwili!
Polityk potrafi
Za "wczesnego Gierka" hasło "Polak potrafi!" miało zastąpić sensowną strukturę bodźców. Teraz slogany polityków również mają zastąpić poprawę struktury bodźców zwiększających skłonność do oszczędzania, zatrudniania, inwestowania, zwiększania wydajności i produkowania.
Obóz polityczny szykujący się do przejęcia władzy pozostaje uwięziony w pętli głoszonych przestarzałych recept na poprawę sytuacji, które - co wynika choćby z tego, co napisaliśmy powyżej - nie przyniosą żadnych rzeczywistych zmian na lepsze. Czy istnieje więc szansa na zmianę tej sytuacji i przesunięcie punktu ciężkości polityki gospodarczej w kierunku naprawdę skutecznych instrumentów propodażowych? Otóż według mojej oceny, nie jest to możliwe w najbliższych 12-18 miesiącach.
Obóz postkomunistyczny jest więźniem własnych przestarzałych wyobrażeń o polityce gospodarczej w ogóle i polityce zatrudnienia w szczególności, a w sferze polityki zakładnikiem swojego związkowego (OPZZ-owskiego) zaplecza. Tak więc, podobnie jak obóz AWS był zakładnikiem swojej (solidarnościowej) bazy, także ci, którzy dojdą do władzy, będą w swoich działaniach - przynajmniej na początku rządów - obciążeni dziedzictwem wyborczych sloganów i presji związkowego betonu, przeciwnego uelastycznieniu rynku pracy.
Sytuacja będzie się więc pogarszać przez resztę tego i cały przyszły rok. Dopiero kiedy się okaże, że plasterki na głęboką ranę nie pomagają, presja realiów - dalszy szybki wzrost bezrobocia - zmusi zapewne SLD do skoncentrowania działań regulacyjnych na tych kwestiach, które są naprawdę ważne. Wszystko potoczy się więc według "shultzowskiego" scenariusza. Mój ulubiony biznesmen polityk mawia, że jeśli sytuacja stanie się dostatecznie niedobra, ludzie podejmą nawet najbardziej oczywiste i sensowne działania.
Więcej możesz przeczytać w 28/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.