Jacek Potocki: Czy Rumunia jest jedynym krajem środkowo-wschodniej Europy, który przegrał swą rewolucję?
Ion Iliescu: To często powtarzana, ale fałszywa opinia. Rumunia przeprowadziła najbardziej radykalne zmiany spośród wszystkich byłych krajów socjalistycznych. U nas niemożliwa była jakakolwiek "aksamitna rewolucja" z powodu charakteru reżimu Ceausescu. Nic się nie działo aż do wielkiego wybuchu w grudniu 1989 r. Potem z determinacją ruszyliśmy do przodu.
- Obecny stan gospodarki rumuńskiej nie potwierdza tej determinacji.
- Przemiany gospodarcze rzeczywiście stały się najbardziej skomplikowanym i delikatnym problemem w Rumunii. Wiąże się to ze spadkiem po reżimie: Ceausescu stworzył hiperscentralizowany system zarządzania. Stąd opóźnienia w reformowaniu gospodarki w porównaniu z innymi krajami. Sektor prywatny nieustannie się jednak rozwija: tworzy ponad 90 proc. PKB w rolnictwie, 70 proc. w budownictwie i w usługach, a 56 proc. w przemyśle. Niestety, nie udało się sprywatyzować sporej części wielkiego przemysłu. Nie jest to kwestia podjęcia określonych decyzji politycznych, ale przede wszystkim braku pieniędzy. Napływ obcego kapitału do Rumunii jest znacznie skromniejszy niż do innych krajów regionu. Naszymi głównymi partnerami są MFW i Bank Światowy, ale to nie wystarczy. Napływ obcego kapitału hamuje również konflikt w byłej Jugosławii.
- Zagraniczni obserwatorzy uważają, że Rumuni są niechętni reformom. Pół roku temu musiał je pan rozpoczynać po raz kolejny. Ile razy można wchodzić do tej samej rzeki?
- To niewłaściwa interpretacja. Reformy zaczęliśmy już w styczniu 1990 r. Niestety, popełniono błędy, jak choćby rozdrobnienie rolnictwa. To, co teraz robimy, stanowi kontynuację reform popieranych przez wszystkie partie. Także społeczeństwo uświadamia sobie nieuchronność reorganizacji gospodarki. Przerwanie refom było rezultatem zmiany ekip rządzących i rzeczywiście wywołało wiele zamieszania oraz doprowadziło do pogorszenia poziomu życia: obecnie PKB Rumunii sięga połowy poziomu z 1987 r. Ludzie, którzy z determinacją walczyli z reżimem, jedenaście lat po jego obaleniu żyją znacznie gorzej i zastanawiają się, jaka jest wartość demokracji i gospodarki rynkowej.
- Czy nie był pan przygnębiony faktem, że w drugiej turze wyborów prezydenckich musiał się pan zmierzyć z nacjonalistą i ksenofobem, za jakiego uchodzi Vadim Tudor?
- To, co się stało, nie było moją "zasługą". Jego partia po wyborach w 1996 r. ledwo weszła do parlamentu. Cztery lata rządów koalicji doprowadziły do tak wielkiego niezadowolenia społecznego, że w roku 2000 wyborcy stali się bardzo podatni na hasła populistyczne. Tudor, który jest utalentowanym mówcą, wykorzystał tę sytuację. Barierą dla takich tendencji w naszym życiu politycznym może się stać jedynie poprawa gospodarki oraz warunków życia.
- Jednym z pańskich haseł wyborczych było wprowadzenie Rumunii do Unii Europejskiej. Czy jednak UE zechce przyjąć Rumunię?
- W latach 1993-1996 socjaldemokraci zwiększyli udział sektora prywatnego w tworzeniu PKB z 20 proc. do 53 proc. Niestety, przez ostatnie cztery lata rząd koalicyjny o bardzo niespójnym składzie doprowadził do upadku gospodarki. Z powodu fatalnego systemu podatkowego za czasów poprzedniego rządu wiele małych i średnich przedsiębiorstw uległo samolikwidacji. Wytraciły również impet nasze rozmowy z Brukselą. Rozmawiałem z przewodniczącym Komisji Europejskiej, Romano Prodim, z komisarzem Verheugenem, a także z prezesem Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Wszyscy z uznaniem wyrażali się o bardzo pragmatycznym podejściu nowego rządu do reform, a także o przyszłych negocjacjach na temat członkostwa.
- Czy Bruksela będzie skłonna zaakceptować rok 2007, podawany przez Bukareszt jako datę wstąpienia do UE?
- Data ta jest naszym celem, być może miarą naszych ambicji. Ale jeśli utrzymamy trend, który uwidocznił się w ostatnich sześciu miesiącach i już przyniósł 4,8 proc. wzrostu PKB, spadek inflacji i przyrost miejsc pracy, szansa zrealizowania naszego celu wzrośnie.
Ion Iliescu: To często powtarzana, ale fałszywa opinia. Rumunia przeprowadziła najbardziej radykalne zmiany spośród wszystkich byłych krajów socjalistycznych. U nas niemożliwa była jakakolwiek "aksamitna rewolucja" z powodu charakteru reżimu Ceausescu. Nic się nie działo aż do wielkiego wybuchu w grudniu 1989 r. Potem z determinacją ruszyliśmy do przodu.
- Obecny stan gospodarki rumuńskiej nie potwierdza tej determinacji.
- Przemiany gospodarcze rzeczywiście stały się najbardziej skomplikowanym i delikatnym problemem w Rumunii. Wiąże się to ze spadkiem po reżimie: Ceausescu stworzył hiperscentralizowany system zarządzania. Stąd opóźnienia w reformowaniu gospodarki w porównaniu z innymi krajami. Sektor prywatny nieustannie się jednak rozwija: tworzy ponad 90 proc. PKB w rolnictwie, 70 proc. w budownictwie i w usługach, a 56 proc. w przemyśle. Niestety, nie udało się sprywatyzować sporej części wielkiego przemysłu. Nie jest to kwestia podjęcia określonych decyzji politycznych, ale przede wszystkim braku pieniędzy. Napływ obcego kapitału do Rumunii jest znacznie skromniejszy niż do innych krajów regionu. Naszymi głównymi partnerami są MFW i Bank Światowy, ale to nie wystarczy. Napływ obcego kapitału hamuje również konflikt w byłej Jugosławii.
- Zagraniczni obserwatorzy uważają, że Rumuni są niechętni reformom. Pół roku temu musiał je pan rozpoczynać po raz kolejny. Ile razy można wchodzić do tej samej rzeki?
- To niewłaściwa interpretacja. Reformy zaczęliśmy już w styczniu 1990 r. Niestety, popełniono błędy, jak choćby rozdrobnienie rolnictwa. To, co teraz robimy, stanowi kontynuację reform popieranych przez wszystkie partie. Także społeczeństwo uświadamia sobie nieuchronność reorganizacji gospodarki. Przerwanie refom było rezultatem zmiany ekip rządzących i rzeczywiście wywołało wiele zamieszania oraz doprowadziło do pogorszenia poziomu życia: obecnie PKB Rumunii sięga połowy poziomu z 1987 r. Ludzie, którzy z determinacją walczyli z reżimem, jedenaście lat po jego obaleniu żyją znacznie gorzej i zastanawiają się, jaka jest wartość demokracji i gospodarki rynkowej.
- Czy nie był pan przygnębiony faktem, że w drugiej turze wyborów prezydenckich musiał się pan zmierzyć z nacjonalistą i ksenofobem, za jakiego uchodzi Vadim Tudor?
- To, co się stało, nie było moją "zasługą". Jego partia po wyborach w 1996 r. ledwo weszła do parlamentu. Cztery lata rządów koalicji doprowadziły do tak wielkiego niezadowolenia społecznego, że w roku 2000 wyborcy stali się bardzo podatni na hasła populistyczne. Tudor, który jest utalentowanym mówcą, wykorzystał tę sytuację. Barierą dla takich tendencji w naszym życiu politycznym może się stać jedynie poprawa gospodarki oraz warunków życia.
- Jednym z pańskich haseł wyborczych było wprowadzenie Rumunii do Unii Europejskiej. Czy jednak UE zechce przyjąć Rumunię?
- W latach 1993-1996 socjaldemokraci zwiększyli udział sektora prywatnego w tworzeniu PKB z 20 proc. do 53 proc. Niestety, przez ostatnie cztery lata rząd koalicyjny o bardzo niespójnym składzie doprowadził do upadku gospodarki. Z powodu fatalnego systemu podatkowego za czasów poprzedniego rządu wiele małych i średnich przedsiębiorstw uległo samolikwidacji. Wytraciły również impet nasze rozmowy z Brukselą. Rozmawiałem z przewodniczącym Komisji Europejskiej, Romano Prodim, z komisarzem Verheugenem, a także z prezesem Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Wszyscy z uznaniem wyrażali się o bardzo pragmatycznym podejściu nowego rządu do reform, a także o przyszłych negocjacjach na temat członkostwa.
- Czy Bruksela będzie skłonna zaakceptować rok 2007, podawany przez Bukareszt jako datę wstąpienia do UE?
- Data ta jest naszym celem, być może miarą naszych ambicji. Ale jeśli utrzymamy trend, który uwidocznił się w ostatnich sześciu miesiącach i już przyniósł 4,8 proc. wzrostu PKB, spadek inflacji i przyrost miejsc pracy, szansa zrealizowania naszego celu wzrośnie.
Więcej możesz przeczytać w 29/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.