Stefan Kawalec to człowiek liberalnego establishmentu, reprezentujący środowisko, które co jak co, ale na pewno nie głosuje na PiS czy szeroko rozumianą prawicę. Kiedyś zapewne bliska była mu Unia Demokratyczna, potem Unia Wolności, potem zapewne Platforma Obywatelska.
Jednak Kawalec jest na tyle poważnym i poważanym ekonomistą, że pozwala sobie na luksus posiadania własnego zdania. Nie śpiewa w chórze. Nie ulega instynktowi stadnemu. Uważa, że Polska powinna być w Unii Europejskiej i że jest to wybór cywilizacyjny, ale wcale nie oznacza to automatycznego wchodzenia do strefy euro.
Czytaj też:
Wielka gra. Każdy ma coś do ugrania
Kawalec w wywiadzie dla EuroActiv nie odkrywa Ameryki, a raczej podkreśla, że ziemia jest okrągła, po poniedziałku jest wtorek, po wiośnie lato itd. Mówi rzeczy oczywiste: choćby to, że wspólna waluta euro może w Polsce wygenerować więcej czy znacznie więcej kłopotów, niż je rozwiązać.
Mówi wprost, że jest przeciwnikiem wejścia Rzeczypospolitej do „eurolandu” – a przecież nie jest absolutnie ani euronegatywistą ani nawet eurosceptykiem. Może po prostu akurat w tej materii ociera się o eurorealizm.
Podkreśla słusznie rzecz, która jakoś umyka„spolityzowanej” tzw. debacie o euro w naszym kraju – a mianowicie to, że bycie częścią „eurozony” wcale nie przekłada się na pozycję polityczną danego kraju.
To „oczywista oczywistość”. Weźmy choćby Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej z czasów, kiedy Londyn był jeszcze w UE. Albo obecną pozycję Szwecji. Eksminister Stefan Kawalec stawia tezę, że siła polityczna danego państwa zależy od tego, czy ma ono jakieś pole manewru, czy też nie. A fakt posiadania własnej waluty powoduje, że owe pole manewru jest większe.
Czytaj też:
Duch Rapallo, Ribbentropa i Mołotowa nad Europą?
Brak swojej waluty – czyli możliwości elastycznego podejścia do, na przykład, kryzysu gospodarczego, kryzysu finansowego czy bankowego – znacząco osłabia dany kraj. Słowem: nie będąc w strefie euro mamy więcej instrumentów reagowania w sytuacjach kryzysowych, niż gdybyśmy nie posiadali złotówki i musieli śpiewać w chórze euro, co bardzo ograniczałoby możliwości naszej reakcji.
Słowem: ze względów gospodarczych nie warto, ba, nie wolno przyjmować wspólnej waluty euro. Nie można bowiem odwracać się plecami do gospodarczego zdrowego rozsądku i ekonomicznych pryncypiów. Zaś własna waluta jest swoistym „amortyzatorem” dla gospodarki narodowej, szczególnie gdy znajduje się ona na kryzysowym zakręcie…
Podpisuję się pod opinią tego znanego ekonomisty.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.