Mijają kadencje Sejmu, zmieniają się rządy, giną i powstają partie. Raz po raz polityczni i ekonomiczni guru schodzą przy gwizdach elektoratu ze sceny. I tylko jednemu politykowi nie można odmówić sukcesów - Leszkowi Balcerowiczowi.
Ma szczęście" - mówią jego przeciwnicy. A ma! Warto jednak przypomnieć, co mawiał Kutuzow, gdy mu zarzucano, że z Napoleonem "wygrał szczęśliwie" ("Tu szczęście, tam szczęście, widać też było trochę umiejętności"). Fart prof. Leszka Balcerowicza wprawia jego konkurentów w tak niesamowite kompleksy, że bez ich zrozumienia trudno pojąć cokolwiek z naszej polityki.
Kurowski i Glapiński - kompleksu ofiary pierwsze
Leszek Balcerowicz rozpoczął reformy w 1990 r., w sytuacji - wydawało się - beznadziejnej. W możliwość szybkiego ustabilizowania gospodarki nie wierzył właściwie nikt. A jednak się udało. Złoty się nie załamał. Staruszkowie nie pomarli z głodu, a gospodarka po roku wkroczyła na ścieżkę wzrostu. Natychmiast w kolejce ustawili się chętni, którzy utrzymywali, że potrafią lepiej.
Przypomnieć warto zapomniane już nieco nazwiska głównych krytyków Balcerowicza z tego okresu. Od strony raczej teoretycznej atakował go nestor polskiej ekonomii antysocjalistycznej - prof. Stefan Kurowski. Jak starsi czytelnicy pamiętają, wymyślił on teorię gąbki. Stwierdził mianowicie, że przez Balcerowicza jest w gospodarce polskiej za mało pieniądza (wysuszona ci ona jak gąbka). Należy więc wydrukować go więcej, a wtedy wzrost gospodarczy będzie bardzo szybki.
Krytykę tę starał się nie tylko twórczo rozwinąć, ale i wprowadzić w życie Adam Glapiński, minister współpracy gospodarczej w rządzie Jana Olszewskiego, doktor SGH. Do nieco złagodzonej teorii gąbki dołożył elementy ekonomii narodowej: zaniechanie grabieży majątku narodowego, ograniczenie udziału kapitału zagranicznego i powszechne uwłaszczenie. Szczęśliwie dzięki swojemu partyjnemu koledze, Antoniemu Macierewiczowi, miał niewiele czasu na realizację tych eksperymentów. To, że pozostawił dwóch nieślubnych synów - Adama Bielę i Gabriela Janowskiego - to już całkiem inna jego zasługa.
Kołodko, czyli kompleks sławy
Pierwszy na poważnie zmierzył się z kompleksem Balcerowicza Grzegorz W. Kołodko. Pochodził z tej samej uczelni, napisał tyle samo książek, stworzył teorię pięciokąta, która miała podbić świat. A na dodatek miał jedno imię więcej.
Na szczęście dla nieszczęśliwego lewica też cierpiała na kompleks Balcerowicza. I pilnie potrzebowała kogoś, kto był bezpartyjny i mógł uchodzić za autorytet naukowy. Z braku lepszych padło na Grzegorza W. Kołodkę. W posagu wniósł on dwa skarby: skłonność do polityki aktywistycznej oraz teorię przestrzelenia, w myśl której plan Balcerowicza był w zasadzie dobry, ale wartość złotego była za wysoka, ograniczenia pieniężne zbyt surowe, liberalizacja gospodarki zbyt pośpieszna itd. Głębokie przekonanie Kołodki, że Wisła popłynie szybciej, gdy będzie popychał ją kijkiem, zaowocowało słynną "Strategią dla Polski". Spełniała ona oczekiwania starego elektoratu SLD, wciąż wierzącego w omnipotencję centralnego planowania. Gorzej było z wynikami. Premier Kołodko był przez media zwany "siedemnaścieipółprocent". Ciągle bowiem obiecywał, że inflacja spadnie do owego wskaźnika, a ona nijak spadać nie chciała.
Powrót
Przed wyborami w 1997 r. Leszek Balcerowicz powrócił do polityki i został szefem Unii Wolności. Unia zdobyła piętnaście procent poparcia i weszła do rządu. Wicepremier utrzymał wysoki wzrost gospodarczy, zmniejszył inflację i trzymał w ryzach deficyt budżetowy. Natychmiast jednak w kolejce ustawili się chętni, którzy twierdzili, że potrafią lepiej.
Polityków zostawmy z boku. Oni cierpią na dwa nieuleczalne kompleksy: piękności i władzy. Dlatego zrozumiałe jest, że Krzaklewski z Frasyniukiem, mimo różnic, chętnie złożyliby się na killera, aby sprawę wreszcie załatwić. Rozwiązanie polityczne (czyli sprawa urody) było łatwiejsze: unia przestała być "partią budżetu" (a wkrótce zapewne w ogóle przestanie być partią), a Marian Krzaklewski przestał być najpiękniejszym przywódcą narodu. Gorzej z władzą, zwłaszcza nad gospodarką. Jak sprawić, aby zechciała nas słuchać? Sięgnięto do głębokich rezerw i wyciągnięto Jarosława Bauca.
Bauc, czyli kompleks skuteczności
Gospodarka w roku 1999 znajdowała się na rozdrożu. Bardzo wysoki deficyt obrotów bieżących groził kryzysem walutowym. Konieczne było jego zmniejszenie. Teoria w tej kwestii dawała jednoznaczne zalecenie. Należy zaostrzyć politykę fiskalną i monetarną, aby zmniejszyć zapotrzebowanie na kapitał zagraniczny (przy okazji dewaluując złotego) i spowolnić wzrost popytu krajowego, wypychając w ten sposób produkcję na eksport. Plan był prosty i miał tylko dwie wady. Po pierwsze, mógł nieco zahamować tempo wzrostu. Niby to nic strasznego, ale nadciągały wybory prezydenckie, a notowania Mariana Krzaklewskiego osiągnęły poziom depresji na Żuławach. Każdy promil wzrostu potrzebny był zatem jak deszcz na Saharze. Po drugie, zacieśnianie polityki fiskalnej oznaczało, że politycy będą mieli mniej pieniążków do rozdawania. A tu idą wybory i notowania już nie tylko Mariana Krzaklewskiego, ale i całej (jeszcze) AWS osiągnęły...
Niestety, nie można zabić kury i żądać, aby znosiła jaja. Dlatego każdy jako tako odpowiedzialny ekonomista odpowiedziałby: koniunktura gospodarcza i wyborczy populizm się wykluczają.
Jarosław Bauc jest niewątpliwie dobrze wyedukowanym ekonomistą. Jedynym wytłumaczeniem tego, że zdecydował się zostać ofiarą polityki wyborczej AWS (teraz przecież wszystko na niego zwalą), jest ów kompleks, który zagrał mu na ambicji: "Co to, Balcerowicz potrafił, a ja nie potrafię? A zobaczycie! Nie tylko zacieśnię budżet i zmniejszę deficyt ekonomiczny, ale jeszcze znajdę pieniądze dla nauczycieli, pielęgniarek i zwolnię huty ze składek ZUS!". Co było dalej, litość nakazuje przemilczeć.
Marek Belka - ostatnia ofiara?
Marek Belka jest jednym z najlepszych polskich ekonomistów. Jest także zdolnym politykiem i świetnym organizatorem. Tych dwóch ostatnich cech dowiódł, sprzątając po Grzegorzu W. Kołodce. Jest również - przynajmniej przez część SLD - forsowany na ministra finansów w nowym rządzie.
Rozumni ludzie, patrząc z boku, zastanawiają się, "a na jaką mu to cholerę?". Sławę, i to światową, ma. Popularność wielką. Lubiany jest przez wszystkich. Biedny nie jest. W życiu politycznym uczestniczy, i to zajmując wygodną pozycję. A zatem "na cholerę mu ten urząd?". Posprzątać po Baucu to jednak nie to samo, co po Kołodce. Gołym okiem widać, że w budżecie na przyszły rok brakuje jakieś 60 mld zł (to dolne oszacowanie). Trzeba by zatem króla Midasa i kozy Amaltei, aby budżet jako tako zrównoważyć. Jaki interes ma zatem prof. Belka, aby wszystkie wymienione aktywa postawić na jedną kartę i zagrać w oko va banque, widząc, że bankier ma dwadzieścia, a jemu idzie fura? Balcerowicz! To jedyne możliwe wytłumaczenie.
Kurowski i Glapiński - kompleksu ofiary pierwsze
Leszek Balcerowicz rozpoczął reformy w 1990 r., w sytuacji - wydawało się - beznadziejnej. W możliwość szybkiego ustabilizowania gospodarki nie wierzył właściwie nikt. A jednak się udało. Złoty się nie załamał. Staruszkowie nie pomarli z głodu, a gospodarka po roku wkroczyła na ścieżkę wzrostu. Natychmiast w kolejce ustawili się chętni, którzy utrzymywali, że potrafią lepiej.
Przypomnieć warto zapomniane już nieco nazwiska głównych krytyków Balcerowicza z tego okresu. Od strony raczej teoretycznej atakował go nestor polskiej ekonomii antysocjalistycznej - prof. Stefan Kurowski. Jak starsi czytelnicy pamiętają, wymyślił on teorię gąbki. Stwierdził mianowicie, że przez Balcerowicza jest w gospodarce polskiej za mało pieniądza (wysuszona ci ona jak gąbka). Należy więc wydrukować go więcej, a wtedy wzrost gospodarczy będzie bardzo szybki.
Krytykę tę starał się nie tylko twórczo rozwinąć, ale i wprowadzić w życie Adam Glapiński, minister współpracy gospodarczej w rządzie Jana Olszewskiego, doktor SGH. Do nieco złagodzonej teorii gąbki dołożył elementy ekonomii narodowej: zaniechanie grabieży majątku narodowego, ograniczenie udziału kapitału zagranicznego i powszechne uwłaszczenie. Szczęśliwie dzięki swojemu partyjnemu koledze, Antoniemu Macierewiczowi, miał niewiele czasu na realizację tych eksperymentów. To, że pozostawił dwóch nieślubnych synów - Adama Bielę i Gabriela Janowskiego - to już całkiem inna jego zasługa.
Kołodko, czyli kompleks sławy
Pierwszy na poważnie zmierzył się z kompleksem Balcerowicza Grzegorz W. Kołodko. Pochodził z tej samej uczelni, napisał tyle samo książek, stworzył teorię pięciokąta, która miała podbić świat. A na dodatek miał jedno imię więcej.
Na szczęście dla nieszczęśliwego lewica też cierpiała na kompleks Balcerowicza. I pilnie potrzebowała kogoś, kto był bezpartyjny i mógł uchodzić za autorytet naukowy. Z braku lepszych padło na Grzegorza W. Kołodkę. W posagu wniósł on dwa skarby: skłonność do polityki aktywistycznej oraz teorię przestrzelenia, w myśl której plan Balcerowicza był w zasadzie dobry, ale wartość złotego była za wysoka, ograniczenia pieniężne zbyt surowe, liberalizacja gospodarki zbyt pośpieszna itd. Głębokie przekonanie Kołodki, że Wisła popłynie szybciej, gdy będzie popychał ją kijkiem, zaowocowało słynną "Strategią dla Polski". Spełniała ona oczekiwania starego elektoratu SLD, wciąż wierzącego w omnipotencję centralnego planowania. Gorzej było z wynikami. Premier Kołodko był przez media zwany "siedemnaścieipółprocent". Ciągle bowiem obiecywał, że inflacja spadnie do owego wskaźnika, a ona nijak spadać nie chciała.
Powrót
Przed wyborami w 1997 r. Leszek Balcerowicz powrócił do polityki i został szefem Unii Wolności. Unia zdobyła piętnaście procent poparcia i weszła do rządu. Wicepremier utrzymał wysoki wzrost gospodarczy, zmniejszył inflację i trzymał w ryzach deficyt budżetowy. Natychmiast jednak w kolejce ustawili się chętni, którzy twierdzili, że potrafią lepiej.
Polityków zostawmy z boku. Oni cierpią na dwa nieuleczalne kompleksy: piękności i władzy. Dlatego zrozumiałe jest, że Krzaklewski z Frasyniukiem, mimo różnic, chętnie złożyliby się na killera, aby sprawę wreszcie załatwić. Rozwiązanie polityczne (czyli sprawa urody) było łatwiejsze: unia przestała być "partią budżetu" (a wkrótce zapewne w ogóle przestanie być partią), a Marian Krzaklewski przestał być najpiękniejszym przywódcą narodu. Gorzej z władzą, zwłaszcza nad gospodarką. Jak sprawić, aby zechciała nas słuchać? Sięgnięto do głębokich rezerw i wyciągnięto Jarosława Bauca.
Bauc, czyli kompleks skuteczności
Gospodarka w roku 1999 znajdowała się na rozdrożu. Bardzo wysoki deficyt obrotów bieżących groził kryzysem walutowym. Konieczne było jego zmniejszenie. Teoria w tej kwestii dawała jednoznaczne zalecenie. Należy zaostrzyć politykę fiskalną i monetarną, aby zmniejszyć zapotrzebowanie na kapitał zagraniczny (przy okazji dewaluując złotego) i spowolnić wzrost popytu krajowego, wypychając w ten sposób produkcję na eksport. Plan był prosty i miał tylko dwie wady. Po pierwsze, mógł nieco zahamować tempo wzrostu. Niby to nic strasznego, ale nadciągały wybory prezydenckie, a notowania Mariana Krzaklewskiego osiągnęły poziom depresji na Żuławach. Każdy promil wzrostu potrzebny był zatem jak deszcz na Saharze. Po drugie, zacieśnianie polityki fiskalnej oznaczało, że politycy będą mieli mniej pieniążków do rozdawania. A tu idą wybory i notowania już nie tylko Mariana Krzaklewskiego, ale i całej (jeszcze) AWS osiągnęły...
Niestety, nie można zabić kury i żądać, aby znosiła jaja. Dlatego każdy jako tako odpowiedzialny ekonomista odpowiedziałby: koniunktura gospodarcza i wyborczy populizm się wykluczają.
Jarosław Bauc jest niewątpliwie dobrze wyedukowanym ekonomistą. Jedynym wytłumaczeniem tego, że zdecydował się zostać ofiarą polityki wyborczej AWS (teraz przecież wszystko na niego zwalą), jest ów kompleks, który zagrał mu na ambicji: "Co to, Balcerowicz potrafił, a ja nie potrafię? A zobaczycie! Nie tylko zacieśnię budżet i zmniejszę deficyt ekonomiczny, ale jeszcze znajdę pieniądze dla nauczycieli, pielęgniarek i zwolnię huty ze składek ZUS!". Co było dalej, litość nakazuje przemilczeć.
Marek Belka - ostatnia ofiara?
Marek Belka jest jednym z najlepszych polskich ekonomistów. Jest także zdolnym politykiem i świetnym organizatorem. Tych dwóch ostatnich cech dowiódł, sprzątając po Grzegorzu W. Kołodce. Jest również - przynajmniej przez część SLD - forsowany na ministra finansów w nowym rządzie.
Rozumni ludzie, patrząc z boku, zastanawiają się, "a na jaką mu to cholerę?". Sławę, i to światową, ma. Popularność wielką. Lubiany jest przez wszystkich. Biedny nie jest. W życiu politycznym uczestniczy, i to zajmując wygodną pozycję. A zatem "na cholerę mu ten urząd?". Posprzątać po Baucu to jednak nie to samo, co po Kołodce. Gołym okiem widać, że w budżecie na przyszły rok brakuje jakieś 60 mld zł (to dolne oszacowanie). Trzeba by zatem króla Midasa i kozy Amaltei, aby budżet jako tako zrównoważyć. Jaki interes ma zatem prof. Belka, aby wszystkie wymienione aktywa postawić na jedną kartę i zagrać w oko va banque, widząc, że bankier ma dwadzieścia, a jemu idzie fura? Balcerowicz! To jedyne możliwe wytłumaczenie.
Więcej możesz przeczytać w 30/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.