"Rynek pracy przestał być rynkiem pracodawcy, a stał się rynkiem pracownika" - wzdycha ciężko prezes Zarządu Impel Cleaning Bogdan Dzik. "Pracownicy mają o wiele więcej możliwości znalezienia pracy niż kiedyś. Chcąc utrzymać ludzi w naszej branży, trzeba więcej płacić" - dodaje.
I Impel płaci. Grupa specjalizująca się w usługach ochroniarskich i sprzątaniu zatrudnia 23 tys. osób. O ile w ubiegłym roku sprzątaczka czy ochroniarz zarabiali tu średnio 940 zł brutto, to teraz już tysiąc złotych. A to nie koniec, bo Dzik jest przekonany, że żądza podwyżek dopiero się rozpoczyna.
"Pracownicy z żądaniami podwyżki zgłaszają się do związków zawodowych i swoich szefów" - wylicza. "Zdarza się nawet czasami, że wysyłają listy bezpośrednio do siedziby spółki" - dodaje.
Pensje rosną także w sklepach. W sieci Biedronka minimalna płaca - jak twierdzi sieć - wzrosła od kwietnia o 16 proc. do 1,4 tys. zł brutto. Tesco już raz w tym roku podniosło wynagrodzenia swoich pracowników. Pensje poszły do góry średnio o 7 proc. Druga podwyżka - o ponad 2 proc. (tzw. inflacyjna) - będzie w lipcu.
Płacową presję czują jednak nie tylko wielkie firmy, ale przede wszystkim osoby prowadzące niewielką działalność gospodarczą: małe sklepy, puby, restauracje czy firmy budowlane.
"Zwykły pracownik absolutnie bez doświadczenia, co to nawet nie wie, jak cegłę trzymać, bierze teraz minimum 70 zł dziennie. Jak go się nie przypilnuje, to nie zarobi na siebie" - rozkłada ręce pan Bogdan, właściciel małej firmy budowlanej, który zatrudnia ok. 20 osób. Z rozrzewnieniem wspomina czas sprzed roku, kiedy osobom niewykwalifikowanym płacił nie więcej niż 40 zł dziennie.
Firmy zgodnym chórem przyznają, że muszą dawać podwyżki, bo za minimalną płacę mało kto chce u nich pracować - informuje "Gazeta Wyborcza".