– Na początku nie było tutaj nic, co mogło pokrzepiać. Była rozpacz za rozpaczą, zwłaszcza, jak się weszło do środka, gdzie ludzie spali. Sama bezradność, strach i niepewność – wspomina Artur, który do Lubyczy Królewskiej przyjechał z Otwocka. – Musiałem odchorować te pierwsze dni.
Jest środek lodowatej nocy, zmarznięci ludzie przychodzą po ciepłą herbatę, niektórzy grzeją się przy koksownikach. Gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, lokalna szkoła zmieniła się w punkt recepcyjny. Ruch nie ustaje nawet na chwilę. Pod szkołę przyjeżdżają strażacy, którzy uchodźców przywożą z Hrebennego. Ze Lwowa docierają wolontariusze. Przywożą stamtąd całe rodziny, które szukają na dworcu szansy, żeby dostać się do Polski. Łukasz i Artur grillują tu od początku rosyjskiej inwazji.
– Mamy swoją kanciapę, śpimy po trzy, czasami cztery godziny. Zdarzyło mi się pracować ciągiem przez dobę – opowiada Łukasz.
– Państwo nie pomaga?
– Państwo zaczęło się angażować, gdy już wszystko działało jak złoto. Dzięki zwykłym ludziom – stwierdza.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.