Japonia w krytycznych momentach zwykła sięgać po wzorce ze świata zachodniego. Tym razem chodzi o stworzenie rynku pracy dla obcej siły roboczej.
Były czasy, kiedy japoński jen triumfował nad rachitycznym dolarem, a polityka "produkować i eksportować jak najwięcej, ograniczając import do surowców", miała zapewnić wieczną pomyślność. Rosły pensje, zatrudnienie stało się praktycznie dożywotnie, a rygorystyczne przepisy imigracyjne ograniczały grono konsumentów dobrobytu do rodowitych Japończyków.
Brak zagranicznej konkurencji na rynku krajowym i nieefektywny system zatrudnienia doprowadziły do wzrostu kosztów produkcji. Po wielu bezowocnych próbach ożywienia gospodarki bez naruszenia istoty systemu (zamówienia publiczne, obniżka podatków) stało się jasne, że nadszedł czas na bolesną operację. Konieczność głębokich zmian jest tak oczywista, że pierwszy polityk mówiący o tym otwarcie - premier Koizumi - zyskał natychmiast niebywałą popularność. Przeszło osiemdziesięcioprocentowa akceptacja programu reform budzi zdumienie. Tym bardziej że to, co premier ma do powiedzenia obywatelom, nie jest wcale przyjemne, a jego ulubionym zwrotem jest "przetrzymać ten ból dla lepszej przyszłości". Kluczem do poprawy efektywności ma być m.in. racjonalizacja zatrudnienia, płac i konkurencja na rynku pracy, a więc zerwanie z praktyką dożywotniego zatrudnienia i likwidacja niepotrzebnych etatów.
Rząd deklaruje chęć uchylenia szczelnie zamkniętych dla obcokrajowców drzwi do rynku pracy. Znając japońską ostrożność, łatwo przewidzieć, że na razie będzie to niewielka szczelina (mówi się o 500 tys. osób w ciągu kilku lat). Przybysze mieliby odgrywać dwojaką rolę: przenieść na grunt japoński twórcze nawyki i wzmóc konkurencję wśród pracobiorców, bez konieczności obejmowania gai-jin (obcych) kosztownym systemem dożywotniego zatrudnienia. Chodzi więc głównie o kontraktowe zatrudnienie wybitnych specjalistów - arystokracji wśród pracowników. Konkurencji wśród miejscowych wykonawców prostych prac z pewnością nie zabraknie i bez sprowadzania zagranicznych pracowników. Bezrobocie systematycznie rośnie, choć jego poziom (5 proc. w czerwcu) w Europie może się wydawać wciąż niewielki. To jednak dopiero początek. Najdalej poszli producenci samochodów, zwalniając nawet kilkadziesiąt procent załóg. Uczynili to częściowo właśnie za sprawą transfuzji świeżej krwi, a raczej szarych komórek do zarządów firm. Nowe kierownictwo Nissana niewiele sobie robi z miejscowych zwyczajów: zwalnia pracowników (za odszkodowaniem) i nie poddaje się dyktatowi reketierów (japońską "tradycją" jest płacenie przez spółki akcyjne haraczy gangom w zamian za spokój na dorocznych zebraniach akcjonariuszy).
Dla wielu obcokrajówców życie i praca w Japonii może okazać się ciężką próbą. Firmy japońskie przypominają często oddział wojska, a od zatrudnionych w nich ludzi oczekuje się zachowań jak z podręczników musztry. Przydatna będzie też fizyczna sprawność, by podołać pracy, która tylko w teorii trwa osiem godzin dziennie.
Nowi ludzie, nowe zwyczaje - jak to pogodzić z miejscową konserwatywną mentalnością? To prawda, że Japończycy są społeczeństwem zamkniętym, ale twierdzenie,
iż niechęć do cudzoziemców jest powszechna, byłoby niesprawiedliwością. Mieszkający w Japonii gaijin mówią o rzadkich wypadkach jawnej niechęci. Coraz częściej doświadczają otwartości i życzliwości ze strony ludzi zupełnie nie znanych. Taki stosunek do obcych wynika z dotychczasowego statusu większości obcokrajowców w Japonii - gości, którzy do niczego się nie wtrącają i kiedyś wyjadą. Mieszkanie i praca na stałe, konkurowanie o stanowiska mogą zmienić te relacje, a nacjonalistyczne organizacje wykrzykujące "gai-jin za morze" znajdą więcej sympatyków.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.