Brak federalnego ministerstwa kultury sprzyja zachowaniu zróżnicowanego kolorytu Niemiec
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ściąga pod swoim adresem od dziesięciu lat nie kończącą się listę skarg i pretensji. Nie potrafi wypracować klarownej polityki, która cieszyłaby się jednocześnie poparciem rządu, parlamentu i środowisk twórczych. Dobra intelektualne nie są chronione, a zawłaszczający je piraci nie są ścigani i odpowiednio karani. Państwo przeznacza na kulturę coraz mniej pieniędzy (obecnie zaledwie 0,34 proc. budżetu) i prawie 90 proc. jej potrzeb zaspokajają więc - przynajmniej w teorii - samorządy bądź fundacje. Czy w takiej sytuacji Ministerstwo Kultury jest potrzebne, czy też stanowi wyłącznie kartę przetargową polityków? - to pytanie powraca przy każdej zmianie na stanowisku szefa resortu.
- Niestety, to ciągle jest ministerstwo polityków, a nie ludzi kultury - ocenia Janusz Fogler, prezes Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. W zeszłym tygodniu fotel po zmarłym niedawno Andrzeju Zakrzewskim (SKL) zajął Kazimierz Michał Ujazdowski (również z SKL) - prawnik, szef sejmowej Komisji ds. Kontroli Państwowej, który dotychczas nie miał nic wspólnego z administrowaniem życiem kulturalnym. Zajmował się głównie lustracją i odpowiedzialnością sędziów sprawujących urząd w czasach PRL. Kandydatura Ujazdowskiego pojawiła się już przed siedmioma miesiącami, gdy przy okazji rekonstrukcji rządu odwołana została Joanna Wnuk-Nazarowa z Unii Wolności. Wtedy premier Buzek uwzględnił negatywne stanowisko UW, podważającej kompetencje Ujazdowskiego. - Funkcję tę powinna objąć osoba apolityczna, autorytet, który potrafiłby stworzyć lobby na rzecz kultury - mówi Andrzej Haluch, prezes zarządu Warszawskiego Impresariatu Muzycznego. Wydaje się, że każdemu kolejnemu ministrowi bardziej zależy na opinii przywódcy jego partii niż ocenie premiera. "Od dawna w resorcie kultury praktykuje się doraźne rozdawnictwo pieniędzy na najbliższy rok budżetowy. Każdemu trochę, a niektórym jeszcze trochę, arbitralnie i bez społecznej kontroli - nawet w formie fasadowych gremiów" - oceniała na łamach "Wprost" w 1997 r. Anda Rottenberg, dyrektor naczelna warszawskiej Zachęty.
Do poważnej zapaści finansowej placówek kulturalnych doszło w zeszłym roku, kiedy wprowadzono reformę administracyjną. Wtedy okazało się, że instytucje (do tej pory podległe wojewodom) nie otrzymają od samorządów powiatowych i wojewódzkich pieniędzy potrzebnych chociażby na wypłaty. W Częstochowie na pensje dla personelu biblioteki przeznaczono środki na zakup książek, w Łomży starczyło tylko na zaliczki dla pracowników biblioteki i Muzeum Północno-Mazowieckiego, natomiast Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu z powodu braku gotówki zawiesił próby. Niemal jednocześnie w grudniu 1998 r. weszła w życie ustawa o finansach publicznych, określająca, że zakłady budżetowe, czyli również domy kultury, muzea i biblioteki, nie mogą otrzymać dotacji wyższej niż 50 proc. dochodów własnych. Tym samym doszło do paradoksu: muzeum powiatowe, aby dostać 1,5 mln zł, musiałoby zarobić 3 mln zł, podczas gdy we wszystkich krajach europejskich zyski najbardziej dynamicznych placówek tego typu wynoszą 30-50 proc. dotacji rządowej. W tej sytuacji istnienie ministerstwa, które walczyłoby o stanowienie prawa sprzyjającego instytucjom kulturalnym, jest uzasadnione.
- Powinno ono przede wszystkim zadbać o dogodniejszy obieg pieniędzy, oczywiście w ramach prawa - twierdzi Janusz Fogler. Do tej pory nie ma rozwiązań ustawowych umożliwiających finansowanie przedsięwzięć kulturalnych (chociażby odpisów od podatku). Taka sytuacja nie sprzyja powstawaniu systemu fundacji i pojawianiu się mecenasów, którzy odciążyliby budżet państwa. W 1991 r. Leszek Balcerowicz poparł projekt automecenatu. Wówczas placówki, na przykład wydawnictwa, czterdziestoprocentowy podatek od przedsiębiorstw płaciły tylko w połowie, 20 proc. przeznaczając na dofinansowanie chociażby debiutu poetyckiego. Po półtora roku przywilej ten skasowano. Ponadto od kiedy do większości banków w naszym kraju wszedł obcy kapitał, coraz trudniej uzyskać menedżerom pieniądze na wspomaganie rodzimej kultury. - Polskich urzędników łatwiej było mi przekonać do sponsorowania edycji albumu poświęconego twórczości Andrzeja Wajdy, wydanego z okazji stulecia kina - mówi Janusz Fogler, który jednocześnie zauważa, że zasadne byłoby również, aby ministerstwo określiło minimalną stawkę, jaką samorządy powinny odprowadzać na finansowanie kultury.
Kraje bogatego Zachodu godzą - w różnych proporcjach - wspomaganie środowisk twórczych przez państwo z dotacjami indywidualnymi. Na przykład w Wielkiej Brytanii wspiera je między innymi Loteria Narodowa. Rząd Johna Majora uchwalił ustawę finansową, na mocy której przychody loterii przekazywane są na przedsięwzięcia związane ze sztuką. Poza tym administracją środkami przeznaczanymi na muzea narodowe i galerie sztuki w Anglii (mecenat w Szkocji, Walii i Irlandii Północnej obejmują władze lokalne), finansowaniem British Library czy nadzorem mediów i przemysłów filmowego, muzycznego i prasowego zajmuje się utworzone w 1997 r. przez rząd laburzystów Tony'ego Blaira Ministerstwo Kultury, Mediów i Sportu. W jego budżecie przewidziano dodatkowe środki na umożliwienie wolnego wstępu do narodowych galerii i muzeów. Oczywiście w bogatym kraju łatwiej znaleźć pieniądze na kulturę, ale by ją promować, nie zawsze potrzebne są bardzo duże kwoty. - Może wystarczyłoby nawiązanie współpracy z Ministerstwem Edukacji Narodowej i przynajmniej zadbanie o to, by młode pokolenie przyzwyczaić do chodzenia na koncerty czy przedstawienia - zastanawia się Andrzej Haluch. - W przeciwnym razie za dziesięć lat może się okazać, że teatry równie dobrze mogłyby nie istnieć, bo nie ma publiczności.
Francuscy socjaliści obejmujący władzę w 1997 r. uznali resort kultury za jeden z priorytetów budżetowych państwa. Ponadto kraj ten wypracował tradycję mecenatu. Od Ministerstwa Kultury i Komunikacji (termin ten oznacza tu komunikowanie się ludzi) zależą - w sensie organizacyjnym i finansowym - dziesiątki instytucji i placówek (od dwóch programów telewizji publicznej i wielu stacji radiowych po teatry, biblioteki, uczelnie i archiwa). Resort dysponuje nie tylko pieniędzmi, ale także bardzo rozbudowanym aparatem administracyjnym. Jest oczywiste, że bez subwencji państwa niektóre gałęzie działalności kulturalnej być może już by nie istniały. Ministerstwo stara się też stwarzać warunki służące podniesieniu jakości programów - szczególnie telewizyjnych. Chce na przykład wykorzystać swoje środki na ograniczenie zależności telewizji publicznej od reklam. Pierwszym krokiem jest skrócenie czasu ich trwania z dwunastu do dziesięciu minut na godzinę (w roku 2001 - do ośmiu), przy czym żaden blok reklamowy nie może trwać dłużej niż cztery minuty. Równolegle udział państwa w budżecie tej telewizji wzrośnie z 48,7 proc. w 1999 r. do 59,1 proc. w tym roku.
Resortu kultury nie ma natomiast w Niemczech, a jego zadania przejęły kraje związkowe. Dopiero w 1998 r., po wyborczym upadku koalicji chrześcijańskich demokratów i liberałów (CDU/CSU-FDP), nowa ekipa rządowa socis i Zielonych (SPD/Zieloni) powołała na stanowisko ministra stanu ds. kultury w Urzędzie Kanclerskim Michaela Naumanna. To obywatel świata - absolwent High-School w Mexico (Missouri w USA), ukończył studia polityczne, historyczne i filozoficzne w Marburgu i Monachium, jest stypendystą Queen's College Oxford. Był między innymi kierownikiem działu zagranicznego w "Der Spiegel" i kierownikiem w wydawnictwach Metropolitan Books i Henry Holt and Company, Inc. Brak federalnego ministerstwa sprzyja inicjatywom lokalnym i zachowaniu zróżnicowanego kolorytu kraju. Większość placówek utrzymywana jest przez landy. Od 1982 r. istnieje też Niemiecka Rada Kultury - niezależne forum kulturalno-polityczne grupujące przedstawicieli 190 organizacji i instytucji. Zależność środowisk twórczych od mecenatu najwyraźniejsza jest w wypadku teatrów. W Niemczech istnieje nieskończenie wiele niezależnych zespołów i teatrów amatorskich. O ile we Francji teatralnym centrum jest Paryż, o tyle w RFN istnieje kilka równie atrakcyjnych ośrodków.
Polska na obecnym etapie z doświadczeń Zachodu może korzystać jedynie selektywnie. - Dopóki nie ma u nas przekazywanej z ojca na syna tradycji finansowania teatrów, muzeów czy filharmonii, jak to się dzieje w krajach bogatych, dopóty państwo ma obowiązek je wspierać - twierdzi Olga Jackowska. - Na etapie raczkującego kapitalizmu niedochodowa tzw. kultura wysoka nie utrzyma się bez dotacji - zaznacza. Krzysztof Zanussi twierdzi: "W państwie tak bardzo zróżnicowanym pod względem gospodarczym jak Polska nie można zepchnąć całego ciężaru finansowania kultury na władze lokalne".
Więcej możesz przeczytać w 13/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.