I tak w skrócie prezentują się "Piraci z Karaibów: Na krańcu świata". Ich fabuła jest tak zawikłana i tak nasycona różnymi bohaterami, że pierwsze pół filmu trzeba poświęcić na rozszyfrowanie jego sensu. Dotyczy to, oczywiście, osób, które widziały wcześniejsze części, bowiem widzowie dopiero debiutujący przed ekranami w tym tryptyku będą się czuli jak 10-letni Jasiu na egzaminie maturalnym. Do tego dochodzi słabe aktorstwo. Keira Knightley i Orlando Bloom są tradycyjnie drętwi, potencjał tak świetnych aktorów jak Yun-Fat Chow oraz Jonathan Pryce został kompletnie niewykorzystany. Jedynie Geoffrey Rush w roli kapitana Barbossy stara się dotrzymywać krokowi Sparrowowi. W niektórych scenach nawet go wyprzedza. Ale od czego są scenarzyści? Pilnują, aby Barbossy było w filmie dużo mniej niż Sparrowa. W końcu to Depp ciągnie sprzedaż "Piratów…", a nie Rush.
"Piraci z Karaibów" stracili już ten dziewiczy urok, jakim wabili w pierwszej części. Nie są tak energiczni jak w części drugiej. Ale dalej ten cykl ogląda się świetnie – bo Johny Depp uparł się, że wyprze Harrisona Forda z roli klasyka kina przygodowego. Werdykt wyda historia – ale na moje oko będzie on korzystny dla Sparrowa."Piraci z Karaibów: Na krańcu świata" ("Pirates of the Caribbean: At World's End"), reż Gore Verbinski, USA, 2007