Groźniejszych Wikingów można zobaczyć w komiksie o Asteriksie i Obeliksie niż w filmie „Tropiciel”.
Potencjał, jaki kryje w sobie „Tropiciel", mógł sprawić, że ten film będzie hitem nawet na miarę „Gladiatora” Ridleya Scotta. Ale nie będzie – bowiem poziomem nie dorasta mu do pięt. Choć zapowiada się obiecująco. Scenarzyści dogrzebali się starego mitu, według którego w X wieku do brzegów Ameryki Północnej docierali Wikingowie. I postanowili przerobić go na film. Przedni pomysł. Starcie skandynawskich łupieżców z Indianami mogło na ekranie robić takie wrażenie jak bitwa armii Maximusa z germańskimi hordami w scenach otwierających „Gladiatora”. To przedpotopowe zderzenie cywilizacji dawało miliony możliwości stworzenia fajnej, niebanalnej intrygi. Konflikt dwóch krańcowo różnych kultur można było w dodatku – przy odrobinie wyobraźni scenarzysty i reżysera – zamienić w alegorię współczesnych czasów, w których tarcia między różnymi grupami religijnymi i kulturowymi są na porządku dziennym.
Ale nic z tego. Reżyser Marcus Nispel koncertowo zmarnował szansę, jaką dawał mu pomysł wyjściowy. Jego film jest nudny i kompletnie pozbawiony dramaturgii. Niby wszystko w nim jest: mnóstwo scen bitewnych, zawiła intryga, wątek miłosny, ale całość jest podana w tak niestrawny sposób, że po prostu się tego nie da oglądać. Sylwetki głównych bohaterów są narysowane tak grupą kreską, że częściej wzbudzają oni śmiech i politowanie niż autentyczne emocje. Do tego jeszcze manieryczna praca operatora zdjęć i jego nużąca zabawa filtrami na kamerę. Mrok, w jaki spowił on cały film, tylko pogłębia wrażenie beznadziei.
Jeśli ktoś twierdzi, że kręcenie filmów przygodowych to banał, z którym poradzi sobie każdy – niech idzie na „Tropiciela". A potem koniecznie na „Piratów z Karaibów”. Niby oba te filmy są z tej samej półki. Ale „Piratów…” natychmiast chce się obejrzeć ponownie, a „Tropiciela” ma się dość po pół godzinie projekcji.
„Tropiciel" („Pathfinder”), reż. Marcus Nispel, USA, 2007
Ale nic z tego. Reżyser Marcus Nispel koncertowo zmarnował szansę, jaką dawał mu pomysł wyjściowy. Jego film jest nudny i kompletnie pozbawiony dramaturgii. Niby wszystko w nim jest: mnóstwo scen bitewnych, zawiła intryga, wątek miłosny, ale całość jest podana w tak niestrawny sposób, że po prostu się tego nie da oglądać. Sylwetki głównych bohaterów są narysowane tak grupą kreską, że częściej wzbudzają oni śmiech i politowanie niż autentyczne emocje. Do tego jeszcze manieryczna praca operatora zdjęć i jego nużąca zabawa filtrami na kamerę. Mrok, w jaki spowił on cały film, tylko pogłębia wrażenie beznadziei.
Jeśli ktoś twierdzi, że kręcenie filmów przygodowych to banał, z którym poradzi sobie każdy – niech idzie na „Tropiciela". A potem koniecznie na „Piratów z Karaibów”. Niby oba te filmy są z tej samej półki. Ale „Piratów…” natychmiast chce się obejrzeć ponownie, a „Tropiciela” ma się dość po pół godzinie projekcji.
„Tropiciel" („Pathfinder”), reż. Marcus Nispel, USA, 2007