„Ślubuję użyć wszystkich moich sił i zdolności w służbie Mołdawii. Uroczyście przysięgam szanować konstytucję i prawo krajowe oraz bronić demokracji, praw człowieka oraz podstawowych zasad: suwerenności, wolności, niepodległości oraz jedności terytorialnej Republiki Mołdawii”.
Cytat ten nie jest szczególnie widowiskowy, bo to po prostu rota przysięgi, jaką złożyła 8 czerwca 2019 r. Maia Sandu, gdy obejmowała urząd premierki Mołdawii. Jednak wszystko, co towarzyszyło wypowiadaniu tych słów, było wyjątkowe.
Oto w półpustej i ciemnej sali obrad mołdawskiego parlamentu nowa premierka składała przysięgę mówiąc do mikrofonu podłączonego do przenośnego głośnika, gdyż w sali odcięto prąd.
Podobne obrazki mogą mieć miejsce w sytuacji wojennej albo przy okazji zamachu stanu. Tutaj jednak nic takiego nie miało miejsca. W Mołdawii odbyły się normalne demokratyczne wybory, które wyłoniły nowy skład parlamentu, wewnątrz którego przez trzy miesiące trwały targi koalicyjne okraszone wojenką o proceduralne kruczki, które miały doprowadzić do kolejnych wyborów.
Rosja i Zachód mówią jednym głosem
Kilkadziesiąt godzin wcześniej z kraju uciekł Vlad Plahotnuc – oligarcha, który przez kilka lat samodzielnie, przy pomocy łapówek, szantażu i przy milczącym współudziale zmęczonego społeczeństwa, sterował Mołdawią na tyle skutecznie, że Parlament Europejski uznał ją za państwo zawłaszczone.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.