Jeremy Rifkin wywołał burzę wśród ekonomistów, gdy w połowie lat 90., kiedy światowa gosspodarka miała się jak najlepiej, obwieścił, że nowa rewolucja, tym razem informatyczna, wyrzuci poza obszar dostatku kolejną, liczoną w setkach milionów grupę mieszkańców globu. Czy miał rację? Pierwsi publikujemy wstęp do nowego wydania "Końca pracy", które ukaże się w tym roku w Londynie.
Jeremy Rifkin wywołał burzę wśród ekonomistów, gdy w połowie lat 90., kiedy światowa gosspodarka miała się jak najlepiej, obwieścił, że nowa rewolucja, tym razem informatyczna, wyrzuci poza obszar dostatku kolejną, liczoną w setkach milionów grupę mieszkańców globu. Czy miał rację? Pierwsi publikujemy wstęp do nowego wydania "Końca pracy", które ukaże się w tym roku w Londynie.
W czasie pięciu lat, które upłynęły od opublikowania książki "Koniec pracy", bezrobocie strukturalne w większości krajów Europy i w innych częściach świata pozostało na niebezpiecznie wysokim poziomie, mimo wzrostu zarówno produkcji światowej, jak i produktu krajowego brutto. W 1995 r. 800 mln ludzi nie miało pracy lub ich potencjał był nie w pełni wykorzystany. Obecnie ponad miliard osób na świecie należy do obu tych kategorii. Stany Zjednoczone są jedynym z państw wysoko uprzemysłowionych, w którym bezrobocie znacznie się zmniejszyło - do 4,5 proc. (...)
Według danych Rezerwy Federalnej, Amerykanie wydają dziś praktycznie tyle samo, ile zarabiają, i po raz pierwszy od czasów Wielkiego Kryzysu poziom oszczędności w kraju jest bliski zeru. Przypomnijmy, że jeszcze osiem lat temu oszczędności amerykańskiej rodziny wynosiły średnio 8 proc. dochodów po opodatkowaniu.
Podobna sytuacja wystąpiła w połowie lat 20. XX wieku. Tak jak obecnie dokonywały się wówczas wielkie zmiany gospodarcze. We wszystkich głównych gałęziach przemysłu elektryczność zastępowała napęd parowy, co znacznie zwiększyło potencjał całego kraju. Wzrostowi produkcji nie odpowiadał jednak wzrost wynagrodzeń. Płace pozostały stosunkowo niewielkie, wielu pracowników zaś zwalniano w miarę wprowadzania tańszych, wydajniejszych technologii. (…) Zaniepokojone niedostatecznym popytem banki i sprzedawcy rozszerzyli system kredytowania, wprowadzając zakupy na raty w celu zachęcenia robotników do zwiększenia konsumpcji i utrzymania wzrostu gospodarczego. (...)
To samo zjawisko występuje obecnie. Wzrost produkcji wywołany rewolucją informatyczną i telekomunikacyjną jest tak odczuwalny, że praktycznie każda dziedzina przemysłu musi się liczyć z niepełnym wykorzystaniem potencjału i niewystarczającym popytem. I znowu kredyt konsumencki w USA stał się swego rodzaju środkiem zaradczym, sposobem na utrzymanie w biegu machiny ekonomicznej, przynajmniej na jakiś czas.
Kredyt konsumencki rośnie zaledwie o 9 proc. rocznie. Wzrasta też liczba bankructw indywidualnych. W 1994 r. wnioski o uznanie upadłości złożyło 780 tys. Amerykanów; w 1999 r. liczba ta wzrosła do 1,281 mln. Do niedawna niektórzy ekonomiści dowodzili, że oszczędności nie są w rzeczywistości tak małe, jak mogłyby sugerować dane liczbowe. Miliony Amerykanów odnotowały bowiem rekordowe zyski na giełdzie, przez co ich portfele akcji zastąpiły tradycyjne oszczędności bankowe. Oczywiście ostatnie załamanie obrotu giełdowego uciszyło takie głosy. Ponadto 90 proc. zysków z giełdy stało się udziałem 10 proc. amerykańskich gospodarstw domowych, zaś więcej niż połowa Amerykanów nie skorzystała wcale z hossy, bo nie ma żadnych akcji.
Rzecz polega na tym, że gdyby kraje Unii Europejskiej obniżyły poziom oszczędności swoich obywateli z 8,5 proc. do bliskiego zeru, jak to się stało w USA, mogłyby zapewne zredukować bezrobocie z 8,5 proc. do 5 proc. Miliony ludzi wydających pieniądze na kredyt zapewne przywróciłyby do pracy dodatkowe miliony europejskich robotników i pracowników sfery usług wytwarzających dobra i świadczących usługi nabywane na kredyt. Pójście za przykładem USA spowodowałoby jednak jedynie krótkoterminową poprawę sytuacji i przyczyniło się do jeszcze poważniejszego, długotrwałego okresu ekonomicznej niestabilności. Nastąpiłby on z chwilą osiągnięcia granic kredytowania i wpędziłby kredytobiorców w długi, a gospodarkę w spiralę upadku, jak to się stało pod koniec lat 20. i na początku 30. XX wieku.
W czasie pięciu lat, które upłynęły od opublikowania książki "Koniec pracy", bezrobocie strukturalne w większości krajów Europy i w innych częściach świata pozostało na niebezpiecznie wysokim poziomie, mimo wzrostu zarówno produkcji światowej, jak i produktu krajowego brutto. W 1995 r. 800 mln ludzi nie miało pracy lub ich potencjał był nie w pełni wykorzystany. Obecnie ponad miliard osób na świecie należy do obu tych kategorii. Stany Zjednoczone są jedynym z państw wysoko uprzemysłowionych, w którym bezrobocie znacznie się zmniejszyło - do 4,5 proc. (...)
Według danych Rezerwy Federalnej, Amerykanie wydają dziś praktycznie tyle samo, ile zarabiają, i po raz pierwszy od czasów Wielkiego Kryzysu poziom oszczędności w kraju jest bliski zeru. Przypomnijmy, że jeszcze osiem lat temu oszczędności amerykańskiej rodziny wynosiły średnio 8 proc. dochodów po opodatkowaniu.
Podobna sytuacja wystąpiła w połowie lat 20. XX wieku. Tak jak obecnie dokonywały się wówczas wielkie zmiany gospodarcze. We wszystkich głównych gałęziach przemysłu elektryczność zastępowała napęd parowy, co znacznie zwiększyło potencjał całego kraju. Wzrostowi produkcji nie odpowiadał jednak wzrost wynagrodzeń. Płace pozostały stosunkowo niewielkie, wielu pracowników zaś zwalniano w miarę wprowadzania tańszych, wydajniejszych technologii. (…) Zaniepokojone niedostatecznym popytem banki i sprzedawcy rozszerzyli system kredytowania, wprowadzając zakupy na raty w celu zachęcenia robotników do zwiększenia konsumpcji i utrzymania wzrostu gospodarczego. (...)
To samo zjawisko występuje obecnie. Wzrost produkcji wywołany rewolucją informatyczną i telekomunikacyjną jest tak odczuwalny, że praktycznie każda dziedzina przemysłu musi się liczyć z niepełnym wykorzystaniem potencjału i niewystarczającym popytem. I znowu kredyt konsumencki w USA stał się swego rodzaju środkiem zaradczym, sposobem na utrzymanie w biegu machiny ekonomicznej, przynajmniej na jakiś czas.
Kredyt konsumencki rośnie zaledwie o 9 proc. rocznie. Wzrasta też liczba bankructw indywidualnych. W 1994 r. wnioski o uznanie upadłości złożyło 780 tys. Amerykanów; w 1999 r. liczba ta wzrosła do 1,281 mln. Do niedawna niektórzy ekonomiści dowodzili, że oszczędności nie są w rzeczywistości tak małe, jak mogłyby sugerować dane liczbowe. Miliony Amerykanów odnotowały bowiem rekordowe zyski na giełdzie, przez co ich portfele akcji zastąpiły tradycyjne oszczędności bankowe. Oczywiście ostatnie załamanie obrotu giełdowego uciszyło takie głosy. Ponadto 90 proc. zysków z giełdy stało się udziałem 10 proc. amerykańskich gospodarstw domowych, zaś więcej niż połowa Amerykanów nie skorzystała wcale z hossy, bo nie ma żadnych akcji.
Rzecz polega na tym, że gdyby kraje Unii Europejskiej obniżyły poziom oszczędności swoich obywateli z 8,5 proc. do bliskiego zeru, jak to się stało w USA, mogłyby zapewne zredukować bezrobocie z 8,5 proc. do 5 proc. Miliony ludzi wydających pieniądze na kredyt zapewne przywróciłyby do pracy dodatkowe miliony europejskich robotników i pracowników sfery usług wytwarzających dobra i świadczących usługi nabywane na kredyt. Pójście za przykładem USA spowodowałoby jednak jedynie krótkoterminową poprawę sytuacji i przyczyniło się do jeszcze poważniejszego, długotrwałego okresu ekonomicznej niestabilności. Nastąpiłby on z chwilą osiągnięcia granic kredytowania i wpędziłby kredytobiorców w długi, a gospodarkę w spiralę upadku, jak to się stało pod koniec lat 20. i na początku 30. XX wieku.
Więcej możesz przeczytać w 37/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.