"Grindhouse: Death Proof", najnowszy film Quentina Tarantino, ogląda się świetnie. Pod warunkiem, że nie oczekuje się od niego zbyt wiele.
Przede wszystkim nie wolno od tego filmu oczekiwać zaskoczenia. Nie ma w nim ani jednej nowej myśli, Tarantino bawi się tylko kliszami ze starych filmów, zestawiając je według własnego uznania. Nie ma też w tym filmie głębszej myśli. "Grindhouse: Death Proof" to kino czysto rozrywkowe, jego zadaniem nie jest odkrywanie głębokich prawd życiowych, lecz zafundowanie widzom ponad dwugodzinnej zabawy przed ekranem.
I z tej roli wywiązuje się znakomicie. Film pozornie się wlecze, na ekranie prawie nic się nie dzieje, ale żaden reżyser na świecie nie umie podać "nicnierobienia" tak smakowicie jak Tarantino. Świetne ujęcia, zabawa konwencjami, przerzucanie się barwnymi kwestiami – tego wszystkiego w filmie jest pełno i to stanowi o jego jakości. Film jest dopracowany do najdrobniejszego detalu. Warto oglądać w nim nie tylko głównych bohaterów, ale także plakaty powieszone na ścianach za ich plecami, czy tapicerkę w samochodach, którymi jeżdżą. Diabeł tkwi w szczegółach – Tarantino o tym pamięta w każdym momencie.
Oczywiście, można zrzędzić, że "Grindhouse: Death Proof" daleko do klasy "Pulp Fiction". Ale tamten film to ponadczasowe arcydzieło, na którego zlekceważenie nie pozwoli sobie żaden autor podręcznika historii kina. Gdyby Tarantino umiał nakręcić choć jeszcze jeden film tej klasy, stawiano by go w jednym rzędzie z najwybitniejszymi reżyserami jak Federico Fellini, czy Ingmar Bergman. Tego poziomu pewnie on już nie osiągnie. Ale swoją cegiełkę (a raczej solidną płytę) do rozwoju X muzy dołożył. I ciągle bawić (się oraz innych) kinem umie jak mało kto. Warto oglądać jego filmy.
"Grindhouse: Death Proof" ("Grindhouse vol. 1"), reż. Quentin Tarantino, USA, 2007
I z tej roli wywiązuje się znakomicie. Film pozornie się wlecze, na ekranie prawie nic się nie dzieje, ale żaden reżyser na świecie nie umie podać "nicnierobienia" tak smakowicie jak Tarantino. Świetne ujęcia, zabawa konwencjami, przerzucanie się barwnymi kwestiami – tego wszystkiego w filmie jest pełno i to stanowi o jego jakości. Film jest dopracowany do najdrobniejszego detalu. Warto oglądać w nim nie tylko głównych bohaterów, ale także plakaty powieszone na ścianach za ich plecami, czy tapicerkę w samochodach, którymi jeżdżą. Diabeł tkwi w szczegółach – Tarantino o tym pamięta w każdym momencie.
Oczywiście, można zrzędzić, że "Grindhouse: Death Proof" daleko do klasy "Pulp Fiction". Ale tamten film to ponadczasowe arcydzieło, na którego zlekceważenie nie pozwoli sobie żaden autor podręcznika historii kina. Gdyby Tarantino umiał nakręcić choć jeszcze jeden film tej klasy, stawiano by go w jednym rzędzie z najwybitniejszymi reżyserami jak Federico Fellini, czy Ingmar Bergman. Tego poziomu pewnie on już nie osiągnie. Ale swoją cegiełkę (a raczej solidną płytę) do rozwoju X muzy dołożył. I ciągle bawić (się oraz innych) kinem umie jak mało kto. Warto oglądać jego filmy.
"Grindhouse: Death Proof" ("Grindhouse vol. 1"), reż. Quentin Tarantino, USA, 2007