Skąd w ogóle pomysł z polskim pierwiastkiem w sztabie Fernando Santosa? To oczywiście wyciągnięcie wniosków przez PZPN ze współpracy z innym Portugalczykiem, który wcześniej prowadził reprezentację Polski – Paulo Sousą.
Po tym, jak w grudniu 2021 roku, ówczesny selekcjoner de facto uciekł on z naszej kadry (bo dostał lepszą finansowo propozycję z brazylijskiego Flamengo), wściekli kibice ochrzcili go „siwym bajerantem” i dezerterem, a PZPN wymusił na Sousie niewielkie odszkodowanie.
Marna satysfakcja
Dało to nam, Polakom, poczucie jakiejś małej satysfakcji, ale w praktyce po Portugalczyku nie zostało nic. Ani żadnego raportu o stanie kadry, ani głębszej wiedzy o tym, co dzieje się w reprezentacji. Bo sztab Sousy był niemal totalnie zagraniczny. Znalazło się w nim trzech Hiszpanów, dwóch Portugalczyków i jeden Włoch. Jedynym Polakiem, jaki pracował z Sousą był Hubert Małowiejski, analityk, który jest w kadrze jeszcze od kadencji Franciszka Smudy, a Fernando Santos będzie jego już siódmym selekcjonerem.
Ale po pierwsze przypadek Małowiejskiego jest odosobniony, a po drugie jego rola w reprezentacji jest specjalistyczna, ściśle określona. Sprowadza się głównie do prowadzenia banku informacji o rywalach. Tak więc, kiedy Sousa opuścił reprezentację Polski, odeszli z nim jego współpracownicy i niewiele po tej ekipie pozostało.
Dlatego, teraz kiedy w PZPN dość szybko zwyciężyła koncepcja zatrudnienia trenera zza granicy, postanowiono zabezpieczyć się w ten sposób, że w sztabie selekcjonera znajdą się także polscy trenerzy. To był warunek prezesa związku Cezarego Kuleszy w negocjacjach z każdym z kandydatów na opiekuna Biało-czerwonych.
Dziennikarze, jeszcze przed oficjalnym zatrudnieniem Santosa, wydobyli informację ze związku, że PZPN zaproponuje Portugalczykowi dwóch młodych adeptów sztuki trenerskiej – Tomasza Kaczmarka i Łukasza Piszczka.
Przy czym trzeba wyraźnie podkreślić, że ten drugi – mimo że zawodnik wybitny – jest na bardzo wstępnym etapie kariery szkoleniowca. Były reprezentant i piłkarz Borussii Dortmund dopiero kończy kurs trenerski (egzaminy ma wiosną) na licencję UEFA A + B. Jest to tzw. ścieżka przyśpieszona, dla byłych piłkarzy, którzy mają za sobą poważną karierę zawodniczą (na kursie w Szkole Trenerów w Białej Podlaskiej z Piszczkiem kształcą się m.in. Sławomir Peszko, Jakub Wawrzyniak czy Sebastian Mila).
Z kolei 38-letni Tomasz Kaczmarek dał się poznać szerszej publiczności, jako trener Lechii Gdańsk, którą prowadził w Ekstraklasie przez rok (1.09.2021 – 31.08.2022), a wcześniej był asystentem Kosty Runjaicia w Pogoni Szczecin. Co ciekawe, Kaczmarek ma sobą także incydent reprezentacyjny. Otóż przez dwa lata (2012-2013) był asystentem Boba Bradleya, gdy ten prowadził kadrę Egiptu.
Pomysł zaczerpnięty z Niemiec
Czego by jednak nie mówić o obu kandydatach na asystentów Fernando Santosa, obaj mają jeszcze bardzo małe doświadczenie trenerskie. Każdy z nich na współpracy z utytułowanym Portugalczykiem na pewno zyska, ale też niemal pewne jest, że żaden z nich nie będzie gotów przejąć reprezentacji jako samodzielny selekcjoner, gdy swoją misję w Polsce skończy już Santos. Nawet jeśli ten pracowałby z naszą kadrą nie dwa, a cztery lata, czyli do mundialu 2026.
A wydawało się, że pomysł PZPN był inspirowany przykładem federacji niemieckiej (DFB), gdzie przez wiele lat konsekwentnie praktykowano zasadę swoistej trenerskiej sztafety: kolejnym selekcjonerem zostawał dotychczasowy asystent aktualnego trenera. Zapewniało to ciągłość myśli szkoleniowej i w znakomity sposób – stopniowo i powoli – przygotowywało asystenta do przejęcia drużyny. Nic nie działo się gwałtownie.