Bush walczy o zaszczytne miejsce w historii. Putin właśnie traci na nie szansę.
Bush i Putin znaleźli na tym samym zakręcie kariery politycznej. Obaj w przyszłym roku kończą prezydenckie kadencje i muszą szukać nowego pomysłu na życie, gdyż nie mogą już ubiegać się o reelekcję. Każdy z nich ma autorski pomysł na zakończenie swej prezydentury. Putin głównie straszy. Najczęściej amerykańską dominacją wskazując przy okazji osobę, która może Rosję przed tym kataklizmem uchronić: siebie i swoje otoczenie. Temu właśnie służą jego apele o rozwój armii i wywiadu. Są one elementem kampanii wyborczej, która ma doprowadzić do usadowienia w Kremlu po przyszłorocznych wyborach kolegi Putina - oczywiście wywodzącego się z KGB.
Odwrotnie Bush. On zdaje się w ogóle nie zauważać, że nadciągają wybory prezydenckie, a konkurencyjni Demokraci zbroją się na potęgę. Z uporem maniaka realizuje swoje idee fixe: demokratyzację Iraku oraz tarczę antyrakietową. Jest gotowy je realizować nawet za cenę porażki Republikanów w najbliższych wyborach. Może sobie na to pozwolić – teraz odpowiada tylko przed Bogiem i historią. Doprowadzenie do szczęśliwego końca choć jednego z tych projektów sprawiłoby, że w podręcznikach historii zajmowałby tyle samo miejsca co Abraham Lincoln, czy Ronald Reagan. Dlatego nie odpuszcza, lecz brnie konsekwentnie do końca.
Prawdopodobnie w 2009 roku na czele Rosji będzie stał klon Putina, a Ameryką rządzić będzie Demokrata. Ale już teraz wiadomo, że na większy szacunek świata zapracował sobie Bush. On przynajmniej próbował coś zmienić. Putin tylko sieje grozę, by utrzymać się u władzy.