Rosyjskie prowokacje w przestrzeni powietrznej nie są niczym nowym. Już za czasów pierwszej inwazji w 2014 r. dochodziło do serii incydentów, które groziły eskalacją. Później, w 2017 r. Su-27 przeleciał niebezpiecznie blisko samolotu obserwacyjnego RC-135 Rivet Joint. Rok później rosyjski samolot bojowy zbliżył się na niebezpieczną odległość do szpiegowskiego EP-3. Z kolei w 2020 r. Su-27 przeleciał bezpośrednio przed amerykańskim bombowcem B-52.
Nieco inaczej było tym razem. We wtorek, 14 marca, nad Morzem Czarnym doszło do niebezpiecznego incydentu. Z informacji amerykańskiej armii wynika, że dwa rosyjskie myśliwce Su-27 próbowały przechwycić drona MQ-9 Reaper. Ten amerykański bezzałogowy bojowy aparat latający (UCAV – unmanned combat aerial vehicle) to maszyna rozpoznawcza, ale mająca też zdolność przenoszenia uzbrojenia i wykonywania misji bojowych. Nieoficjalne doniesienia mówią, że ten statek powietrzny nie był uzbrojony.
Incydent nad Morzem Czarnym. „Rosjanie nie chcą angażować się w konflikt”
– W działaniach Rosjan nie ma w ogóle mowy o jakichkolwiek standardach. Sytuację w rejonie Morza Czarnego można nazwać kryzysową, a obecność amerykańska na tym obszarze jest znacząca. Występuje tam duże nagromadzenie sił i środków, systemów rozpoznania i pozyskiwania informacji. Amerykanie robią to w taki sposób, by bezpośrednio nie zaangażować się w konflikt – mówi „Wprost” płk. Krystian Zięć, ekspert lotnictwa wojskowego z Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego.