Polskie filmy przegrały z rzeczywistością, choć pokazały prawdziwe życie
Polskie filmy przegrały z telewizyjnymi relacjami z ataku terrorystów na Amerykę: publiczność zgromadzona w Teatrze Muzycznym w Gdyni po projekcjach rzucała się do rozstawionych w holu telewizorów. Z pokazywaną tam apokalipsą przegrałyby również dzieła zrealizowane z rozmachem w Hollywood. Filmy prezentowane na gdyńskim festiwalu miały jedną cechę wspólną z dramatycznymi relacjami w telewizji - starały się mówić prawdę o naszej współczesności.
Tegoroczny festiwal był najlepszym od pięciu lat. Pojawiło się kilka naprawdę dobrych współczesnych obrazów. Poczynając od laureata Złotych Lwów, filmu "Cześć Tereska" Roberta Glińskiego, poprzez bardzo udany powrót po latach Witolda Leszczyńskiego ("Requiem"), aż po niesłusznie pominięty w werdykcie jury film Lecha Majewskiego "Angelus" i przejmującą amerykańsko-polską opowieść Yurka Bogayewicza "Boże skrawki". Nie znaczy to, że nie było i tym razem produkcji bardzo słabych, których pokazywanie na najważniejszym festiwalu filmowym w kraju gdyńska publiczność określała słowem "obciach". Po raz pierwszy od wielu lat w polskim kinie do głosu doszli jednak młodzi twórcy. Na 31 filmów konkursowych aż 12 tytułów to debiuty. Niestety, ilość nie przeszła w jakość. Połowa z nich to produkcje amatorskie - bez spójnego scenariusza, improwizowane, konstrukcyjnie chybione. Dziś, gdy każdy właściciel kamery cyfrowej może nakręcić film (w gdyńskim konkursie na razie startuje absolutnie każdy wyprodukowany przez polskich twórców obraz), konieczne wydaje się wprowadzenie systemu wcześniejszej selekcji. Debiutom zabrakło też wyraźnie artystycznej opieki doświadczonych filmowców.
Anatomia zbrodni
Gdyńskie jury - przewodził mu reżyser Janusz Majewski - nie miało wielkiego dylematu z przyznaniem nagrody głównej - Złotych Lwów. Film Roberta Glińskiego wyróżniał się na tle pozostałych produkcji konkursowych. Wstrzemięźliwy w dialogach, operujący czarno-białym obrazem, nastrojem, robił piorunujące wrażenie. Po raz pierwszy od czasu "Długu" Krauzego w tak przejmujący sposób pokazano ciemne strony naszej rzeczywistości. Co ciekawe, podobnie jak "Dług" jest to film o zbrodni. "Cześć Tereska" to poruszające studium wrażliwego, podatnego na wpływ otoczenia dziecka. Obsesyjna potrzeba miłości i akceptacji popycha je do zabójstwa. Reżyser pokazuje, jak krok po kroku ufna, pełna planów na przyszłość dziewczynka przeistacza się w zbrodniarkę. Wielkomiejskie blokowiska, w których mieszkają bohaterowie, sprzyjają narastaniu obojętności. Gliński unika dosłowności, chętnie korzysta z niedopowiedzeń. Główne role zagrały amatorki, pensjonariuszki zakładu wychowawczego - Ola Gietner i Karolina Sobczak, znakomicie poprowadzone przez reżysera i partnerującego im Zbigniewa Zamachowskiego. Udział w filmie był dla nich wielkim przeżyciem. Być może z czasem okaże się skutecznym rodzajem terapii.
Film Glińskiego zgarnął najważniejsze nagrody festiwalu - prócz Grand Prix otrzymał również wyróżnienia publiczności i dziennikarzy. Jego najpoważniejszym rywalem był poetycki obraz Witolda Leszczyńskiego "Requiem", zbliżony kli-
matem do "Żywotu Mateusza". Tę metaforyczną przypowieść o sensie życia i śmierci uhonorowano Nagrodą Specjalną Jury. Film piękny, choć zapewne nie mający wielkich szans na szerszą dystrybucję.
Debiuty, czyli dużo taśmy, mało do oglądania
Dwanaście debiutów - to brzmi dumnie. Organizatorzy gdyńskiej imprezy nieustannie wykorzystywali ową dwunastkę jako dowód rzeczowy fantastycznej kondycji rodzimego kina. Prawda wygląda inaczej. Za udane można uznać bowiem co najwyżej trzy tytuły. Cała reszta została zrealizowana po amatorsku, czyli niesprawnie i bez głębszej myśli. Filmy, które należy pochwalić, powstawały pod okiem doświadczonych twórców. Nie ma cudów: czeladnik najpierw długo terminuje u mistrza, odkrywając tajniki zawodu. Nagrodzony za najlepszy debiut film "Bellissima" Artura Urbańskiego wyprodukowała Telewizja Polska. Opowieść o matce realizującej nie spełnione marzenia z pomocą pięknej córki wyróżniała się na tle chałupniczych propozycji innych debiutantów. Była prawdziwa, czego nie da się powiedzieć o większości debiutów. Nad całością czuwał jednak reżyser "Fotoamatora" Dariusz Jabłoński, producent wykonawczy filmu. Janusz Kijowski pilnował z kolei, by na planie nie szarżował inny debiutant - Mariusz Front, autor "Portretu podwójnego", nagrodzonego "za poszukiwanie nowych form wyrazu". Film zrealizowany w poetyce dogmy, czyli kamerą "z ręki", jest serią obrazów układających się w mozaikę - zapis zwyczajnego życia młodych ludzi walczących o swoje miejsce w artystycznej branży. Uznanie w oczach widzów zyskał również "List", zrealizowany przez Denijala Hasanovicia, mieszkańca dawnej Jugosławii. Ta metaforyczna opowieść o podróży małego chłopca przez zniszczoną wojną Bośnię podobała się młodej publiczności, co znaczy, że była prawdziwa.
Nie ma sensu się znęcać nad innymi debiutantami, ale świat przez nich przedstawiony jest tak ponury i pełen patologii, że wypada określić go tylko jednym słowem - rynsztok. Żyjemy w rynsztoku? Nie jest aż tak źle. Filmy są "czarne", bo "piękni dwudziestoletni" odkryli, że to może być wzięty towar. Trudno jednak uwierzyć w ich rozpacz i ból egzystencjalny. Nieprawdziwy jest świat w filmie Grega Zglińskiego "Na swoje podobieństwo", przerobionym na męską wersję "Podwójnego życia Weroniki". Podobnie jak "Inferno" - kolejna opowieść o zbrodni w środowisku nastolatków. Z ekranu zbyt często pada głęboka refleksja w stylu "życie jest bez sensu". "Że życie ma sens", udowadnia dla odmiany już w tytule filmu inny debiutant. Na analizę tej głębokiej myśli w jego wydaniu zwyczajnie szkoda czasu.
Logika jury
Największym przegranym tego festiwalu był niezwykły film Lecha Majewskiego "Angelus" - bez wątpienia wart nagrody. Jury było jednak innego zdania, nie doceniając nawet genialnych zdjęć Adama Sikory. Jaką logiką kierowało się, przyznając nagrodę za zdjęcia "Stacji" Piotra Wereśniaka, nikt chyba nie odkryje. Jeszcze dziwniejsze było nagrodzenie - już poza konkursem - dwóch filmów z pogranicza dramatu obyczajowego i kina sensacji: "Sezonu na leszcza" Bogusława Lindy i "Stacji" Piotra Wereśniaka - w kategorii najlepszych komedii festiwalu. Należało jeszcze tylko przyznać nagrodę specjalną w kategorii kino grozy pokazywanemu poza konkursem "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza, największemu rozczarowaniu polskiego kina od czasu "Pierścionka z orłem w koronie" Andrzeja Wajdy. Potem nagrodzić równie piękną, co "drewnianą" Magdalenę Mielcarz za udowodnienie, że można grać jeszcze gorzej niż Paweł Deląg, a Michała Bajora za dopatrzenie się podobieństwa cesarza Nerona do cyrkowego błazna. Wtedy lista nagród XXVI festiwalu filmowego w Gdyni byłaby pełna.
Tegoroczny festiwal był najlepszym od pięciu lat. Pojawiło się kilka naprawdę dobrych współczesnych obrazów. Poczynając od laureata Złotych Lwów, filmu "Cześć Tereska" Roberta Glińskiego, poprzez bardzo udany powrót po latach Witolda Leszczyńskiego ("Requiem"), aż po niesłusznie pominięty w werdykcie jury film Lecha Majewskiego "Angelus" i przejmującą amerykańsko-polską opowieść Yurka Bogayewicza "Boże skrawki". Nie znaczy to, że nie było i tym razem produkcji bardzo słabych, których pokazywanie na najważniejszym festiwalu filmowym w kraju gdyńska publiczność określała słowem "obciach". Po raz pierwszy od wielu lat w polskim kinie do głosu doszli jednak młodzi twórcy. Na 31 filmów konkursowych aż 12 tytułów to debiuty. Niestety, ilość nie przeszła w jakość. Połowa z nich to produkcje amatorskie - bez spójnego scenariusza, improwizowane, konstrukcyjnie chybione. Dziś, gdy każdy właściciel kamery cyfrowej może nakręcić film (w gdyńskim konkursie na razie startuje absolutnie każdy wyprodukowany przez polskich twórców obraz), konieczne wydaje się wprowadzenie systemu wcześniejszej selekcji. Debiutom zabrakło też wyraźnie artystycznej opieki doświadczonych filmowców.
Anatomia zbrodni
Gdyńskie jury - przewodził mu reżyser Janusz Majewski - nie miało wielkiego dylematu z przyznaniem nagrody głównej - Złotych Lwów. Film Roberta Glińskiego wyróżniał się na tle pozostałych produkcji konkursowych. Wstrzemięźliwy w dialogach, operujący czarno-białym obrazem, nastrojem, robił piorunujące wrażenie. Po raz pierwszy od czasu "Długu" Krauzego w tak przejmujący sposób pokazano ciemne strony naszej rzeczywistości. Co ciekawe, podobnie jak "Dług" jest to film o zbrodni. "Cześć Tereska" to poruszające studium wrażliwego, podatnego na wpływ otoczenia dziecka. Obsesyjna potrzeba miłości i akceptacji popycha je do zabójstwa. Reżyser pokazuje, jak krok po kroku ufna, pełna planów na przyszłość dziewczynka przeistacza się w zbrodniarkę. Wielkomiejskie blokowiska, w których mieszkają bohaterowie, sprzyjają narastaniu obojętności. Gliński unika dosłowności, chętnie korzysta z niedopowiedzeń. Główne role zagrały amatorki, pensjonariuszki zakładu wychowawczego - Ola Gietner i Karolina Sobczak, znakomicie poprowadzone przez reżysera i partnerującego im Zbigniewa Zamachowskiego. Udział w filmie był dla nich wielkim przeżyciem. Być może z czasem okaże się skutecznym rodzajem terapii.
Film Glińskiego zgarnął najważniejsze nagrody festiwalu - prócz Grand Prix otrzymał również wyróżnienia publiczności i dziennikarzy. Jego najpoważniejszym rywalem był poetycki obraz Witolda Leszczyńskiego "Requiem", zbliżony kli-
matem do "Żywotu Mateusza". Tę metaforyczną przypowieść o sensie życia i śmierci uhonorowano Nagrodą Specjalną Jury. Film piękny, choć zapewne nie mający wielkich szans na szerszą dystrybucję.
Debiuty, czyli dużo taśmy, mało do oglądania
Dwanaście debiutów - to brzmi dumnie. Organizatorzy gdyńskiej imprezy nieustannie wykorzystywali ową dwunastkę jako dowód rzeczowy fantastycznej kondycji rodzimego kina. Prawda wygląda inaczej. Za udane można uznać bowiem co najwyżej trzy tytuły. Cała reszta została zrealizowana po amatorsku, czyli niesprawnie i bez głębszej myśli. Filmy, które należy pochwalić, powstawały pod okiem doświadczonych twórców. Nie ma cudów: czeladnik najpierw długo terminuje u mistrza, odkrywając tajniki zawodu. Nagrodzony za najlepszy debiut film "Bellissima" Artura Urbańskiego wyprodukowała Telewizja Polska. Opowieść o matce realizującej nie spełnione marzenia z pomocą pięknej córki wyróżniała się na tle chałupniczych propozycji innych debiutantów. Była prawdziwa, czego nie da się powiedzieć o większości debiutów. Nad całością czuwał jednak reżyser "Fotoamatora" Dariusz Jabłoński, producent wykonawczy filmu. Janusz Kijowski pilnował z kolei, by na planie nie szarżował inny debiutant - Mariusz Front, autor "Portretu podwójnego", nagrodzonego "za poszukiwanie nowych form wyrazu". Film zrealizowany w poetyce dogmy, czyli kamerą "z ręki", jest serią obrazów układających się w mozaikę - zapis zwyczajnego życia młodych ludzi walczących o swoje miejsce w artystycznej branży. Uznanie w oczach widzów zyskał również "List", zrealizowany przez Denijala Hasanovicia, mieszkańca dawnej Jugosławii. Ta metaforyczna opowieść o podróży małego chłopca przez zniszczoną wojną Bośnię podobała się młodej publiczności, co znaczy, że była prawdziwa.
Nie ma sensu się znęcać nad innymi debiutantami, ale świat przez nich przedstawiony jest tak ponury i pełen patologii, że wypada określić go tylko jednym słowem - rynsztok. Żyjemy w rynsztoku? Nie jest aż tak źle. Filmy są "czarne", bo "piękni dwudziestoletni" odkryli, że to może być wzięty towar. Trudno jednak uwierzyć w ich rozpacz i ból egzystencjalny. Nieprawdziwy jest świat w filmie Grega Zglińskiego "Na swoje podobieństwo", przerobionym na męską wersję "Podwójnego życia Weroniki". Podobnie jak "Inferno" - kolejna opowieść o zbrodni w środowisku nastolatków. Z ekranu zbyt często pada głęboka refleksja w stylu "życie jest bez sensu". "Że życie ma sens", udowadnia dla odmiany już w tytule filmu inny debiutant. Na analizę tej głębokiej myśli w jego wydaniu zwyczajnie szkoda czasu.
Logika jury
Największym przegranym tego festiwalu był niezwykły film Lecha Majewskiego "Angelus" - bez wątpienia wart nagrody. Jury było jednak innego zdania, nie doceniając nawet genialnych zdjęć Adama Sikory. Jaką logiką kierowało się, przyznając nagrodę za zdjęcia "Stacji" Piotra Wereśniaka, nikt chyba nie odkryje. Jeszcze dziwniejsze było nagrodzenie - już poza konkursem - dwóch filmów z pogranicza dramatu obyczajowego i kina sensacji: "Sezonu na leszcza" Bogusława Lindy i "Stacji" Piotra Wereśniaka - w kategorii najlepszych komedii festiwalu. Należało jeszcze tylko przyznać nagrodę specjalną w kategorii kino grozy pokazywanemu poza konkursem "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza, największemu rozczarowaniu polskiego kina od czasu "Pierścionka z orłem w koronie" Andrzeja Wajdy. Potem nagrodzić równie piękną, co "drewnianą" Magdalenę Mielcarz za udowodnienie, że można grać jeszcze gorzej niż Paweł Deląg, a Michała Bajora za dopatrzenie się podobieństwa cesarza Nerona do cyrkowego błazna. Wtedy lista nagród XXVI festiwalu filmowego w Gdyni byłaby pełna.
Więcej możesz przeczytać w 38/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.