Marcin Haber, Wprost.pl: Kiedy pierwszy raz spojrzałeś w niebo z poczuciem, że coś tam fascynuje Cię dużo bardziej, niż Twoich rówieśników?
Karol Wójcicki*: Nie wiem, kiedy był ten punkt przełomowy. To był proces, który zaczął się we wczesnym dzieciństwie. Na początku to były jakieś obserwacje nocnego nieba, które wtedy niewiele dla mnie znaczyły, ale gdzieś kiełkowały w głowie i rozwijały się na przestrzeni kolejnych lat. Do tego doszły później programy popularnonaukowe w telewizji, która jeszcze wtedy potrafiła opowiadać nie tylko o rzeczach trywialnych, ale także o misjach Pionier, czy Voyager. Następnie pojawił się internet.
Myślę, że małym przełomem można nazwać nawiązanie kontaktu przez internet z ludźmi, którzy dzielili tę samą pasję. Miłośnikami astronomii, którzy okazali się największą skarbnicą wiedzy i doświadczenia, przy pomocy których ja rozwinąłem skrzydła i mogłem nie tylko nauczyć się dużo więcej, ale także zyskać nową perspektywę. Zrozumieć, że ten kosmos jest nieco bliżej, niż mi się wcześniej wydawało.
A kiedy zrozumiałeś, że chcesz być nie tylko biernym obserwatorem, ale zrobić krok dalej i przekazywać zdobytą wiedzę innym?
Zawsze miałem tak, że gdy doświadczałem czegoś fascynującego, co sprawiało mi radość, to uwielbiałem o tym opowiadać. Tak samo jest z kosmosem, astronomią i obserwacjami nieba. Mam połowę frajdy, gdy obserwuje je sam dla siebie, ale gdy mogę to z kimś dzielić, to nagle to się robi dwa razy fajniejsze. Niezależnie, czy jest to widok rozgwieżdżonego nieba, gdy czekam na przystanku autobusowym, czy gdy pokazuję ludziom zorze polarne, podróżując po świecie. To jest zawsze ten sam mianownik. Jeśli mogę komuś to pokazać, a ktoś może doświadczyć tego samego, co ja, to sprawia mi to największą przyjemność.
To zaczęło się, gdy miałem jakieś 14 lat, gdy chodziłem na spotkania warszawskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii. Tam, w każdy poniedziałek o 18, organizowane były otwarte pokazy nieba. Początkowo byłem ich uczestnikiem, ale z czasem zacząłem w nich pomagać, a potem wręcz sam je prowadzić. Okazało się, że to mi sprawia taką frajdę, że nie miałem już wątpliwości, że mówienie o tym, co dzieje się na nocnym niebie i pokazywanie tego ludziom, będzie czymś, co będzie odgrywać w moim życiu dosyć istotną rolę.
Jaka była reakcja ludzi, gdy ich zaczepiałeś na przystanku?
Gdy przelatywała Międzynarodowa Stacja Kosmiczna, to potrafiłem zaczepiać obcych ludzi i im ją pokazywać. Uważałem, że to zbyt fajne, aby zachowywać to dla siebie.
Zawsze w takich sytuacjach, gdy zaczepiam kogoś zupełnie przypadkowo – bo ciągle mi się to zdarza – to ludzie na początku się peszą. Gdy zdają sobie sprawę, że nie jestem groźny i nie chcę im nic zrobić, to następuje otwarcie się na moje opowieści i ekscytacja. Bardzo lubię takie przelotne znajomości.
W wieku 14 lat pewnie byłeś na tych pokazach najmłodszym uczestnikiem…
Był w moim życiu taki czas, gdy w wielu miejscach byłem najmłodszy w towarzystwie. Było tak na wspomnianych pokazach, gdzie na jednym z pierwszych spotkań faktycznie trochę się nawet zdziwiłem, bo była to raczej grupa głównie wtedy panów w wieku mojego taty i starszych. Podobnie było na internetowych forach astronomicznych, w tym słynnym Astro4u, gdzie ja zawsze byłem młokosem, który dodatkowo cierpiał na potworną dysortografię i robił fatalne błędy ortograficzne. Starsi koledzy wtedy wytykali mi każdy z nich, dzięki czemu nauczyłem się ortografii.
Co sądzisz o określeniu „popularyzator nauki”, czy ono według Ciebie dobrze opisuje to, co robisz?
Zawsze się śmieję z tego słowa, bo ono brzmi trochę, jakby to była nazwa jakiejś części samochodowej. „Ej, ile dałeś za wymianę popularyzatora?” – ten suchar mnie zawsze bardzo śmieszy.
Myślę sobie, że to słowo – z braku lepszego – najlepiej oddaje naturę mojej pracy. Popularyzacja astronomii może się odbywać za pomocą bardzo wielu działań. Kiedy spotykam się z dzieciakami w szkołach i opowiadam o tym, kim jestem, to mówię, że jestem popularyzatorem astronomii, bo robię bardzo wiele, aby astronomia była bardziej popularna. Robiłem to w Centrum Nauki Kopernik, w planetariach, prowadząc największy w Polsce astronomiczny fanpage „Z głową w gwiazdach”, robiąc transmisje na żywo, czy podróżując z ludźmi w Bieszczady, czy za koło podbiegunowe.
Można o tym oczywiście opowiadać w bardzo rozbudowanych zdaniach, ale można to też zamknąć w krótkim określeniu popularyzator astronomii. W języku angielskim jest taki zwrot „science communicator”, czyli ktoś, kto opowiada o nauce. On też nie jest najlepszy, bo sugeruje, że jest to ktoś, kto opowiada o osiągnięciach naukowych, czego ja paradoksalnie, często nie robię, bo mam poczucie, że moja praca nieco różni się od zajęć innych popularyzatorów. Mnie niekoniecznie zależy na przekazywaniu doniesień medialnych dotyczących jakichś wydarzeń ze świata nauki. Staram się skupiać na tym, co każdy może zobaczyć na własne oczy przed swoim domem. Tym samym pokazuje, że ta nauka jest naprawdę bliżej nas, niż się wielu wydaje. Więc może „Gwiazdosław?”
Jak na Twoją pracę reagują naukowcy? Spotkałeś się z jakimiś docinkami, czy opiniami, że to, co robisz, szkodzi nauce?
To jest bardzo kłopotliwy temat. Takie trudniejsze sytuacje rzeczywiście się zdarzają. Jak w każdym środowisku, jest część naukowców, z którymi rozmawiamy i mamy dobre relacje. Zauważyłem jednak taki trend, trwający już od kilku lat, że nie każdemu pasuje to, co ja robię.
To dla mnie trudne, bo nauka – nie tylko polska – czasami jest trochę sztywna, a jednocześnie musi się komunikować w sposób atrakcyjny dla ludzi. Znalezienie balansu między dogłębną analizą a atrakcyjnością przekazu jest bardzo trudną pracą, której naukowcy często nie są w stanie podołać.
Od tego właśnie są popularyzatorzy nauki. Jednak żebyśmy my mogli wykonywać swoją robotę dobrze, czasami musimy na pewne rzeczy przymykać oko. Nie chodzi o to, aby przekaz był niemerytoryczny, czy zawierał błędy, ale żeby był atrakcyjny w formie. Przez to czasem niektóre nudniejsze aspekty trzeba po prostu pominąć, albo powiedzieć o nich w sposób, który może wywołać u naukowców reakcję „ale tak nie wypada!”. Mi wypada.
Mnie chodzi o to, aby uczynić tę naukę bardziej atrakcyjną po to, aby ktoś, kto będzie chciał później zgłębić tematy związane z astronomią, mógł z większą śmiałością sięgnąć po pracę tych naukowców.
Użyłeś słowa „praca” w kontekście tego, co robisz. Zaczęło się od profilu na Facebooku?
Nie, „Z głową w gwiazdach” powstało w międzyczasie. Fanpage prowadzę od ponad 10 lat, ale już wcześniej pracowałem jako popularyzator nauki. Pierwszą zarobkową pracą z tym związaną, było zatrudnienie w Muzeum Techniki w Warszawie, gdzie jest planetarium. Tak zdobywałem szlify pod okiem mojego mistrza Romana Fangora. Następnie było Centrum Nauki Kopernik, do którego przez kilka lat się przygotowywałem…
…i chyba ta praca przyniosła Ci największą rozpoznawalność.
Kopernik rzeczywiście był momentem przełomowym, trochę za sprawą tego, że wtedy rzeczywiście często występowałem w mediach. Łatwiej się było do tych mediów przebić we współpracy z fantastyczną rzeczniczką prasową Kasią Nowicką.
Czytaj też:
Centrum Nauki Kopernik popularyzuje naukę w całym kraju. „Chodzi o to, żeby dzielić się tą pasją”
Dopiero gdzieś w międzyczasie powstał profil „Z głową w gwiazdach”, wokół którego później skupiłem swoją działalność, uniezależniając się od innych podmiotów. To dało mi totalną swobodę mówienia o astronomii w taki sposób, jaki najbardziej lubię. Bez oglądania się na to, czy komuś się to podoba i czy tak wypada. To okazał się strzał w dziesiątkę.
Fanpage obserwuje obecnie niemal 190 tysięcy osób. Do tego jest zamknięta grupa, w której udziela się 37 tys. osób. Daje Ci to poczucie dobrze wykonanej pracy, czy chciałbyś, aby tych ludzi było więcej?
Jestem z tego o tyle dumny, że nigdy nie inwestowałem w płatną promocję i reklamy. To po prostu rosło organicznie. Ta grupa niebawem zmieni nazwę. Jestem poirytowany tym, że 30-40 tysięcy osób przychodzi tam, podpisując się, że są fanami profilu, a to w ogóle nie o to chodzi. Ten profil powstał, jako oddolna inicjatywa tych ludzi, którzy potrzebowali takiego miejsca i sami wymyślili nazwę. Ono wyewoluowało jednak w fajną grupę astronomiczną. Już niedługo będzie ona miała po prostu nazwę „Ludzie z głową w gwiazdach”.
To miłe, że tych ludzi jest dużo, bo dzięki temu mogę do nich docierać z różnymi treściami, ale Facebook jest takim miejscem, że z like’ów i udostępnień zupy dzieciom się nie ugotuje. Daje to jednak ogromną satysfakcję, gdy widzę, że jakieś treści się roznoszą. Cały czas traktuję to jako zajęcie hobbystyczne, które dostarcza mi mnóstwo frajdy.
To z czego gotujesz tę zupę?
Obecnie głównie ze spotkań. W internecie mogę robić transmisje na żywo, publikować treści popularnonaukowe i informować ludzi o ciekawych zjawiskach. Jest jednak też część ludzi, która ma ochotę spotkać się osobiście, zaprasza mnie, abym wystąpił z wykładem, przyjechał do ich miejscowości z pokazem nieba, bądź wystąpił na imprezie firmowej, bo część firm jest znudzona obecnością aktorów, piosenkarzy, czy stand-uperów i sięgają po wystąpienia popularnonaukowe, które co prawda też czasem są z dość żartobliwe, ale jednak z interesującym przekazem.
Do tego, od kilku lat podróżuję do Arktyki, zabierając ze sobą chętnych, którzy chcą zobaczyć zorze polarne, w których obserwacjach się specjalizuje.
Widziałem zdjęcia z ostatniego wyjazdu. Bardzo zazdroszczę.
Ja też sobie zazdroszczę. Przyznam, że ilekroć ląduję w Norwegii za kołem podbiegunowym, czy gdzieś u progu koła w Islandii, to sobie myślę, że mam świetną pracę i absolutnie kocham to robić. Chociaż wiąże się to z licznymi wyjazdami i rozłąką z najbliższymi, to jest to coś, co daje siłę do działania, nawet gdy wieje wiatr, jest zimno, a człowiek jest zmęczony od patrzenia przez pięć nocy na zorzę, to wracam do domu szczęśliwy.
Pozostańmy przy temacie zórz. W ostatnich dniach były one całkiem dobrze widoczne także w Polsce. Czy jest to zjawisko normalne, czy coś się zmieniło?
To jest zabawna historia. Z Twojego pytania wnioskuję, że zaczyna się to kojarzyć z takimi zjawiskami ekstremalnymi jak trąby powietrzne, które ostatnio występują w Polsce coraz częściej. Tego typu zjawiska pogodowe są efektem zmian klimatu. Częstsze pojawianie się zorzy polarnej związane jest w zasadzie wyłącznie z rozwojem internetu.
To zawsze było normalne zjawisko, choć w Polsce dopiero od kilku lat uświadamiamy sobie, że tak jest. Przyczynia się do tego rozwój internetu.
Przełożenie jest bardzo proste. Zorze są widoczne bardziej aktywnie w cyklach co mniej więcej 11 lat. Teraz wchodzimy w okres podwyższonej aktywności, który potrwa jeszcze kilka lat. Natomiast to się dzieje od zawsze. W Polsce występują one kilka razy w miesiącu. Jeszcze niedawno przypuszczaliśmy, że dzieje się to kilka razy w roku.
Moje podróże na daleką północ pozwoliły mi lepiej zrozumieć naturę tego zjawiska, sposób jego powstawania i obszar występowania. Dało to taki trop, że my w Polsce jesteśmy może trochę za mało uważni i powinniśmy przy pewnych warunkach częściej tych zórz wypatrywać. Nagle się okazało, że to rzeczywiście działa.
Oczywiście najlepsze zorze polarne widoczne z Polski są wciąż mniej atrakcyjne, niż te najsłabsze widywane na dalekiej północy, ale dla wielu osób, które nigdy zorzy nie widziały, zobaczenie tych słupów światła nisko nad północnych horyzontem z Polski, jest przeżyciem roku. Jestem bardzo szczęśliwy, gdy komuś uda się to zobaczyć.
Wróćmy do tego porównania, którego użyłeś, co masz na myśli, mówią, że „częstsze pojawianie się zorzy polarnej związane jest w zasadzie wyłącznie z rozwojem internetu”. Chodzi o to, że więcej osób zaczęło się dzielić zdjęciami, więc wzrosła świadomość, że takie zjawiska są dość częste?
Dzięki dostępności do internetu i niezwykłej łatwości komunikowania się i przekazywania informacji, mamy coraz więcej relacji z obserwacji tego zjawiska, a to może budzić wrażenie, jakby tych zórz było więcej. Tak nie jest. Mamy po prostu łatwiejszą metodę informowania o nich wszystkich wokół.
Jeśli mówisz, że cykl trwa 11 lat, to faktycznie w 2012 roku ten dostęp do internetu mobilnego był nieco inny.
Otóż to, transmisje LIVE, którymi dziś w ciągu kilku sekund docieram bezpośrednio do tysięcy ludzi, nie były jeszcze dostępne. Dodatkowo nałożył się na to rozwój fotografii, szybkość zgrywania zdjęć. Dziś jesteśmy w stanie zauważyć dużo subtelniejsze rzeczy na niebie niż jeszcze niedawno. Może to też robić więcej osób.
Relacje o obserwacjach zórz polarnych w Polsce pojawiały się i kilkanaście i kilkadziesiąt lat temu. Dawniej, zwłaszcza gdy obserwowano to zjawisko z terenów wiejskich, które nie były tak zanieczyszczone światłem, nie zawsze było one odpowiednio interpretowane. Niektórzy podejrzewali, że może być to łuna od jakiegoś pożaru. Często nadawano temu także znaczenie religijne. Natura tych zjawisk nie była wtedy tak znana, więc też informacje o nich nie rozchodziły się w takim stopniu.
Muszę się zapytać o obserwacje nieba, które są mi zdecydowanie bliższe, czyli patrzenie na to, co wysyłają w kosmos ludzie. Część astronomów bardzo mocno krytykuje SpaceX za „zaśmiecanie nieba” satelitami systemu Starlink. Widziałem jednak, że Ty potrafisz relacjonować ich przeloty. Jakie jest Twoje zdanie w tej kwestii?
To jest trudny temat, który nie jest jednoznaczny. Są bowiem dwie strony medalu. Zacznę od tej, bardziej atrakcyjnej z mojego punktu widzenia. Starlinki, tuż po uwolnieniu na niskiej orbicie Ziemi, tworzą niezwykle widowiskowe zjawisko, które obserwujemy zaledwie od paru lat, gdy ta rewolucja technologiczna się zaczęła, czyli tak zwany „pociąg Starlink” (nazywany też „kosmicznym pociągiem” – przyp. red.). Jest to 60 satelitów, lecących w prostej linii jeden za drugim. Tworzy to na niebie efekt świetlistej linii.
Doskonale pamiętam, jak w czasie pandemii, ale także tuż przed jej rozpoczęciem, chęć zobaczenia tego zjawiska wyciągała z domów setki, jak nie tysiące ludzi. Ogłoszenie takiego przelotu na dany wieczór było informacją dnia. Jako popularyzator astronomii, który skupia się na zachęcaniu ludzi do patrzenia w niebo, to był świetny wabik. Ludzie nie tylko cieszyli się widokiem Starlinków, ale też uczyli się trochę gwiazdozbiorów, orientowali się w stronach świata, musieli trochę pogłówkować, żeby to na niebie znaleźć. To jest ta dobra strona medalu.
Druga strona to kwestia zanieczyszczenia nieba sztucznymi satelitami. Tutaj sprawa też nie jest taka oczywista, bo choć Starlinków na niebie już jest dwa razy więcej, niż przez ostatnie 60 lat satelitów na orbicie, to ten widok wcale nam się tak bardzo nie popsuł. Są one widoczne bowiem tylko w początkowej fazie swojego lotu. Gdy już „parkują” na docelowej orbicie, widać je dużo słabiej. Biorąc pod uwagę, ile ich już wystrzelono, to w dowolną noc, patrząc w niebo, powinniśmy widzieć ich setki, a tak nie jest.
To jednak wciąż przeszkadza zawodowym astronomom, którzy monitorują niebo w sposób dużo bardziej uważny od większości ludzi, poszukując np. niewielkich planetoid zagrażających Ziemi. Tam Starlinki rzeczywiście robią trochę zamieszania. Wpadają w pola widzenia teleskopów, utrudniając pewne obserwacje.
Czy jest to jednak wystarczający powód, aby hamować rozwój technologii?
Zmiana wyglądu otaczającego nas świata, przez tworzenie nowej technologii, nie jest nowością. Gdy Rzymianie zaczęli ponad 2000 lat temu budować drogi, to pokryli Europę siatką dróg, które dziś wyewoluowały do gęstej sieci asfaltowych pasów, które przecinają szlaki migracji zwierząt. Czy wyobrażamy sobie dzisiejszy świat bez transportu drogowego? Pewnie nie.
Tak samo można sobie zadać pytanie, czy stojąc u progu nowej technologii, którą są megakonstelacje satelitarne, których źródłem będzie nie tylko SpaceX, świat, który będziemy mieli dzięki temu w niedalekiej przyszłości, nie będzie na tyle atrakcyjny, że warto tę cenę zapłacić.
Moja opinia na ten temat nie jest popularna. Stoję w rozkroku, starając się pogodzić jedno i drugie, natomiast rzeczywiście nie jestem przeciwnikiem tej technologii. Uważam, że ona może zrobić bardzo dużo dobrego.
W tej dyskusji trzeba być bardzo uczciwym. Niestety, jak to często dziś bywa, podnoszone są argumenty w sposób bardzo przerysowany i bardzo sensacyjny. Oczywiście argument o tym, że internet dotrze do afrykańskich wiosek, gdzie dzieci na swoich tabletach, będą się mogły uczyć języka angielskiego, jest absurdalny, bo tak pewnie nie będzie. Chociaż mój serdeczny przyjaciel, który zawodowo zajmuje się obserwowanie planetoid, ma obserwatorium w Namibii, które nie jest w stanie pracować z pełną wydajnością, bo nie mają odpowiedniego łącza satelitarnego, dzięki któremu mogliby przesyłać dane. Niebawem pomoże im w tym Starlink.
Kilka dni temu Sir Richard Branson poinformował, że chwilowo wycofuje się z wyścigu o wysyłanie satelitów komunikacyjnych na orbitę. Co sądzisz o monopolu Elona Muska?
On nie będzie długo monopolistą. Jest liderem tej technologii, ale nie ma złudzeń, że niedługo będą kolejni. Zajmie im to trochę czasu, bo głównym problemem jest koszt wyniesienia satelitów na orbitę okołoziemską. To stało się dopiero możliwe, gdy SpaceX opracowało Falcona 9, rakietę wielokrotnego użytku, która może latać nawet 10 i więcej razy. W znaczący sposób obniżyło to koszty lotów kosmicznych.
Musk nie będzie miał monopolu na taką technologię. Można go nazwać pionierem, który przeciera szlak dla innych. Firmy pójdą w jego ślady, bo rozumieją, że kosmos nie jest już dla nas, romantycznie mówiąc, ostateczną granicą, którą chcemy przekroczyć, ale także świetnym miejscem do robienia pieniędzy.
*Karol Wójcicki – dziennikarz naukowy i popularyzator astronomii. Twórca największego w Polsce astronomicznego fanpage „Z głową w gwiazdach” na Facebooku. W latach 2008-2016 był związany z Centrum Nauki Kopernik. W 2015 roku za swoje działania nagrodzony przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego i PAP nagrodą Popularyzator Nauki.
Nauka to polska specjalność
Wielkie postacie polskiej nauki
Przeczytaj inne artykuły poświęcone polskiej nauce
Projekt współfinansowany ze środków Ministerstwa Edukacji i Nauki w ramach programu „Społeczna Odpowiedzialność Nauki”