Największym przegranym wyborów jest Polska i program jej modernizacji
"Cnotą zalecaną w czasie powodzenia jest umiarkowanie. Cnotą zalecaną w czasie niepowodzenia jest siła"
Francis Bacon
W powyborczą noc nie można przeprowadzić pełnej analizy, pozostaje zachować zimną krew i - jak mawiano w najbliższym mi ugrupowaniu - siłę spokoju. Porażka UW nie jest zresztą najważniejszym wydarzeniem tych wyborów - podobnie jak porażka AWS, która na dłuższą metę pozostała bliższa formule konwentu św. Katarzyny niż modelowi jednolitej partii.
W ramach wstępnych szacunków warto więc pozostać na poziomie strat i zysków, które już teraz można zarysować grubszą linią.
Najpierw więc widać, że wyniki nie przybliżają Polski do zmiany stylu uprawiania polityki, na co liczyli zarówno wyborcy głosujący, jak i pozostający w domu. Wiadomo też, że spór polityczny w Polsce raczej się zaogni, niż stonuje - stawka będzie bowiem w tym sezonie znacznie wyższa niż w poprzednim. Przed tymi problemami stanie "zwycięzca", który dostał karty na słabe trzy bez atu (z każdą godziną coraz słabsze), a w żadnym wypadku nie na szlema lub choćby szlemika. Słuchałem z zainteresowaniem zapewnień, że 231 kandydatów SLD nie odda przez całą kadencję ani guzika. Zobaczymy. Zwłaszcza gdy liczna radykalna opozycja wzrokiem kobry będzie hipnotyzowała tych posłów SLD, którzy nie identyfikują się z partyjnym wzorcem metra w stu procentach. Problemem będą choćby takie drobiazgi, jak polityka finansowa czy makrogospodarcza (czy 231 posłów SLD odda krew za plan Belki?) lub stosunek do integracji europejskiej. Dlatego nie ma czego zazdrościć szefowi SLD, choć na swój obecny kłopot pracował wytrwale przez cztery lata i teraz dowiaduje się jedynie, że opierając swą "grę o wszystko" na magicznej granicy 50 proc. głosów (i ponad 50 proc. foteli w Sejmie) - teraz "wygrywa", zdobywając kilka lub kilkanaście miejsc mniej niż minimum niezbędne do zwykłej większości.
Nie ma też czego zazdrościć PO, która odebrała tradycyjny elektorat UW, nie zdoławszy zmobilizować wyborców dotychczas unikających urn wyborczych. W nowym Sejmie stanie przed dylematem, za jaką cenę jest gotowa bronić swej wizji państwa - jeśli w ogóle ją ma - raz przed SLD, innym razem przed PiS, a innym jeszcze razem przed Samoobroną, PSL i Ligą Rodzin razem wziętymi. Kiedyś w trudnej roli konstruktywnej opozycji występowała Unia Demokratyczna, dziś kolej na Rokitę, Płażyńskiego, Tuska, Halla i Piskorskiego. Wszystko wskazuje, że gdyby na przełomie 2000/2001 zaniechano burdy i tworzenia "nowej jakości politycznej", a raczej starano się powrócić do zwykłej, przyzwoitej polityki centrowej - wyborcy nagrodziliby to być może nawet wyżej niż prostym zsumowaniem obecnych wyników PO i UW. Wtedy względna przewaga SLD jeszcze bardziej by stopniała, a mniej wyborców rzuciłoby się w objęcia Samoobrony lub LPR. Po 23 września jest to już jednak historia. Teraz - trochę za karę - PO raz będzie zawierała koalicję z SLD, a innym razem z PSL, PiS lub pozostałymi współopozycjonistami. Nie gratuluję.
W tej sytuacji, paradoksalnie, beneficjentem wyborów może się okazać oficjalny przegrany, czyli UW. O wiele łatwiej niż heterogeniczne AWSP może bowiem wykorzystać darowany czas na remont swego wizerunku, a także szczegółów programowych. Środowiska, które pozostały wierne UW, mają za sobą zresztą najdłuższy staż opozycyjny i - jak słusznie mawia Geremek - "nie takie bryły przed nami były".
Niestety, największym przegranym tych wyborów jest sama Polska i program jej szybkiej modernizacji. Dotyczy to gospodarki, a także aspiracji europejskich. W obu tych obszarach politycy zasiadający w Sejmie i w rządzie natrafią na wiele przeszkód. Ogólnonarodowe konsylium postanowiło zaordynować równocześnie dwa znoszące się leki: kilka pigułek na przeczyszczenie i równocześnie trochę węgla na zatrzymanie. Teraz przyjdzie czekać na rezultat, a samemu robić to, co i tak ktoś musi zrobić, obojętne czy zasiadając w parlamencie, czy też pozostając poza nim.
Francis Bacon
W powyborczą noc nie można przeprowadzić pełnej analizy, pozostaje zachować zimną krew i - jak mawiano w najbliższym mi ugrupowaniu - siłę spokoju. Porażka UW nie jest zresztą najważniejszym wydarzeniem tych wyborów - podobnie jak porażka AWS, która na dłuższą metę pozostała bliższa formule konwentu św. Katarzyny niż modelowi jednolitej partii.
W ramach wstępnych szacunków warto więc pozostać na poziomie strat i zysków, które już teraz można zarysować grubszą linią.
Najpierw więc widać, że wyniki nie przybliżają Polski do zmiany stylu uprawiania polityki, na co liczyli zarówno wyborcy głosujący, jak i pozostający w domu. Wiadomo też, że spór polityczny w Polsce raczej się zaogni, niż stonuje - stawka będzie bowiem w tym sezonie znacznie wyższa niż w poprzednim. Przed tymi problemami stanie "zwycięzca", który dostał karty na słabe trzy bez atu (z każdą godziną coraz słabsze), a w żadnym wypadku nie na szlema lub choćby szlemika. Słuchałem z zainteresowaniem zapewnień, że 231 kandydatów SLD nie odda przez całą kadencję ani guzika. Zobaczymy. Zwłaszcza gdy liczna radykalna opozycja wzrokiem kobry będzie hipnotyzowała tych posłów SLD, którzy nie identyfikują się z partyjnym wzorcem metra w stu procentach. Problemem będą choćby takie drobiazgi, jak polityka finansowa czy makrogospodarcza (czy 231 posłów SLD odda krew za plan Belki?) lub stosunek do integracji europejskiej. Dlatego nie ma czego zazdrościć szefowi SLD, choć na swój obecny kłopot pracował wytrwale przez cztery lata i teraz dowiaduje się jedynie, że opierając swą "grę o wszystko" na magicznej granicy 50 proc. głosów (i ponad 50 proc. foteli w Sejmie) - teraz "wygrywa", zdobywając kilka lub kilkanaście miejsc mniej niż minimum niezbędne do zwykłej większości.
Nie ma też czego zazdrościć PO, która odebrała tradycyjny elektorat UW, nie zdoławszy zmobilizować wyborców dotychczas unikających urn wyborczych. W nowym Sejmie stanie przed dylematem, za jaką cenę jest gotowa bronić swej wizji państwa - jeśli w ogóle ją ma - raz przed SLD, innym razem przed PiS, a innym jeszcze razem przed Samoobroną, PSL i Ligą Rodzin razem wziętymi. Kiedyś w trudnej roli konstruktywnej opozycji występowała Unia Demokratyczna, dziś kolej na Rokitę, Płażyńskiego, Tuska, Halla i Piskorskiego. Wszystko wskazuje, że gdyby na przełomie 2000/2001 zaniechano burdy i tworzenia "nowej jakości politycznej", a raczej starano się powrócić do zwykłej, przyzwoitej polityki centrowej - wyborcy nagrodziliby to być może nawet wyżej niż prostym zsumowaniem obecnych wyników PO i UW. Wtedy względna przewaga SLD jeszcze bardziej by stopniała, a mniej wyborców rzuciłoby się w objęcia Samoobrony lub LPR. Po 23 września jest to już jednak historia. Teraz - trochę za karę - PO raz będzie zawierała koalicję z SLD, a innym razem z PSL, PiS lub pozostałymi współopozycjonistami. Nie gratuluję.
W tej sytuacji, paradoksalnie, beneficjentem wyborów może się okazać oficjalny przegrany, czyli UW. O wiele łatwiej niż heterogeniczne AWSP może bowiem wykorzystać darowany czas na remont swego wizerunku, a także szczegółów programowych. Środowiska, które pozostały wierne UW, mają za sobą zresztą najdłuższy staż opozycyjny i - jak słusznie mawia Geremek - "nie takie bryły przed nami były".
Niestety, największym przegranym tych wyborów jest sama Polska i program jej szybkiej modernizacji. Dotyczy to gospodarki, a także aspiracji europejskich. W obu tych obszarach politycy zasiadający w Sejmie i w rządzie natrafią na wiele przeszkód. Ogólnonarodowe konsylium postanowiło zaordynować równocześnie dwa znoszące się leki: kilka pigułek na przeczyszczenie i równocześnie trochę węgla na zatrzymanie. Teraz przyjdzie czekać na rezultat, a samemu robić to, co i tak ktoś musi zrobić, obojętne czy zasiadając w parlamencie, czy też pozostając poza nim.
Więcej możesz przeczytać w 39/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.