Jak wygrać wojnę z talibami?
Gdy 23 lata temu rozpoczynała się wojna w Afganistanie, z wojskami ZSRR i krajowymi komunistami walczyła głównie partyzantka chłopsko-pasterska, dysponująca niemal wyłącznie bronią strzelecką. Dziś zarówno Sojusz Północny, oddziały Ismaela Chana, jak i talibowie dysponują dobrze zorganizowanymi i sprawnie dowodzonymi - choć nadal stosującymi partyzancką taktykę - armiami. Wojna z talibami będzie trudna, ale można ją wygrać.
Urodzeni na wojnie
Według czasopisma "Military Balance", najpoważniejszego źródła informacji o uzbrojeniu armii świata, talibowie dysponują 30 tys. żołnierzy piechoty, 200 czołgami T-54 i T-64, 100 helikopterami (w większości Mi-2), 20 samolotami Mig-21 i kilkoma czeskimi L-39. Ponadto posiadają około 200 rakiet przeciwlotniczych SA-2 i SA-3 i rakiety przeciwlotnicze Stinger. Mają też niesprawne rakiety Skud.
W porównaniu z wojskami amerykańskimi i brytyjskimi siły talibów są mizerne i nie mogą stawić czoła przeciwnikom w otwartym polu. Tyle że wartość bojowa tych oddziałów nie opiera się na ciężkim sprzęcie. Największym atutem armii talibów są żołnierze, którzy większość życia spędzili na wojnie. Są niezwykle odporni fizycznie i psychicznie, bardzo dobrze wyszkoleni. Mogą operować w małych grupach, a nawet pojedynczo. Ponadto potrafią doskonale sobie radzić w bardzo trudnym terenie i ciężkim klimacie.
Na Zachodzie powszechne jest przekonanie, że komandos poradzi sobie wszędzie i z każdym przeciwnikiem. To mit, za który Amerykanie mogą słono zapłacić. Wystarczy przypomnieć sromotną klęskę rosyjskich oddziałów specnazu w Czeczenii w starciu z góralami wyszkolonymi na afgańskiej wojnie. Słabością jednostek specjalnych jest to, że są nieliczne. Nawet tak duży kraj jak USA posiada nie więcej niż kilkuset prawdziwych komandosów. Tymczasem talibowie dysponują tysiącami zawodowych żołnierzy, nie szkolonych na poligonie, lecz walczących już dziesięć i więcej lat w niezwykle ciężkich warunkach.
Trzon zawodowej armii talibów stanowią oddziały bin Ladena. W czasie wojny z ZSRR do Afganistanu napływało wielu ochotników z krajów islamskich. Powstała z nich swoista Legia Cudzoziemska, armia zawodowych mudżahedinów. Po wojnie część z nich trafiła do organizacji bin Ladena, tworząc elitarne jednostki cudzoziemskie zwane arabskimi pułkami. Pozostali szukają jakiejś wojny, na której można zarobić i przy okazji walczyć za Allaha. Niektórzy walczyli w Czeczenii. To nie są nawiedzeni fanatycy. To najemnicy. Nie pojawiają się na wojnach, na których nie można zarobić (np. w Palestynie czy Sudanie). Skuteczniej można zwalczyć arabskie pułki, odcinając im strumień pieniędzy, niż zrzucając bomby.
Wojna rodzi zacietrzewienie i przyciąga kolejnych fanatyków. Większość z nich ginie w walce, ale ci, którzy przeżyją, trafiają do organizacji takich jak Baza, gdzie są szkoleni, indoktrynowani i poznają "narkotyk wojny" - mogą swobodnie rabować i gwałcić. Ponadto otrzymują pieniądze, jakich nigdy w życiu nie widzieli. Po gruntownym praniu mózgu młodzi chłopcy chcący zbawiać świat stają się zawodowymi bandytami.
Wojna z niewidzialnym przeciwnikiem
W Hindukuszu operowanie dużymi zwartymi oddziałami nie ma sensu, podobnie jak tworzenie ciągłej linii frontu. Afgańskie armie działają w niewielkich grupach, podobnie jak partyzanci lub komandosi. Żołnierze nie noszą mundurów i uzbrojeni są niemal wyłącznie w lekką broń, dzięki czemu mogą dokonać ataku, odskoczyć, ukryć broń, wtopić się w ludność miejscową. Od partyzantów różni ich to, że działania poszczególnych oddziałów koordynuje wspólne dowództwo.
Zachodni specjaliści wojskowi, wierzący w potęgę technologii i wywiadu elektronicznego, nie widzieli Afganistanu. Zapewne nie obserwowali sceny, której świadkiem byłem kilka lat temu. Szliśmy z afgańskimi koczownikami cały dzień przez pustynne i górzyste tereny - nigdzie nie było śladu wody. Nagle jeden z nomadów odsunął kamień, wyglądający tak samo jak setki innych w zasięgu wzroku, i odsłonił zagłębienie ze źródełkiem. Czy jakikolwiek komandos potrafiłby w podobny sposób znaleźć wodę?
Najbardziej racjonalną metodą walki z talibami jest stosowanie ich własnej taktyki: setki drobnych starć z małymi oddziałami. Najwyżej można wspierać własne wojska lotnictwem i helikopterami oraz zwiadem elektronicznym. Do walki w trudnym terenie najlepiej nadaje się piechota górska. Wojska radzieckie, nie przystosowane do walki w górach, miały kłopoty, bo większość pojazdów bojowych była nieprzydatna - przewidziano w nich zbyt mały kąt uniesienia lufy. Helikoptery osiągały zaś zbyt niski pułap.
Kolejny problem to zaopatrzenie w wodę. Jest jej mało, a ponadto nie nadaje się do picia bez odkażenia. Poza tym zbliża się zima i będziemy mieli do czynienia z ogromnymi różnicami temperatur. Kolejny problem to wysokość. Żołnierze, którzy zostaliby przetransportowani śmigłowcami z poziomu morza na wysokość 3 tys. metrów, nawet po aklimatyzacji będą mniej sprawni od żyjących w takich warunkach górali.
Pięta achillesowa talibów
Największą słabością talibów jest to, że nie są zjednoczeni. Gdy podbijali kraj, przekupywali i podporządkowywali sobie pasztuńską starszyznę rodową i lokalnych watażków. Teraz ci ludzie czują się oszukani i chętnie zmienią front, gdy nadarzy się sposobność. Podobnie postąpi spora grupa żołnierzy z "łapanki". Wartość bojową zachowują tylko arabskie pułki bin Ladena, które trzeba zniszczyć w walce.
Najlepszym rozwiązaniem byłoby dozbrojenie i wsparcie lotnictwem afgańskiej opozycji. Ale opozycja też nie jest jednolita. Jest podzielona narodowościowo (Tadżycy, Uzbecy, Hazarowie i inni) i nawet nie tworzy wspólnej armii. Porozumienie dotyczące podporządkowania trzech narodowych armii Sojuszu Północnego dowództwu Jahja Massuda, który nie ma autorytetu swego zamordowanego brata Ahmeda, może w każdej chwili zostać zerwane. Czwarty sojusznik, Ismael Chan ("Lew Heratu"), walczy na włas-ną rękę, związany tylko luźnym porozumieniem z Sojuszem Północnym. Dlatego dobrym pomysłem jest przekazanie władzy przebywającemu na emigracji we Włoszech królowi Zahirowi Szachowi. Obalili go w 1973 r. lewacy wspierani przez sowieckie służby specjalne. Dziś mógłby się stać autorytetem łączącym opozycję, a także Pasztunów - współplemieńców talibów.
Moment ku temu jest dobry. Tadżycy Massuda mają z doliny Panczsziru 40 kilometrów do Kabulu. Uzbecy Dostuma podchodzą pod Mazar-i-Szarif. Wojska Ismaela Chana są w stanie zająć Herat, w prowincjach Ghor i Badgis wybuchły bunty przeciw talibom. Większość Afgańczyków ma dość ich władzy. Amerykańska akcja może dla nich oznaczać wyzwolenie z koszmaru, jeśli oczywiście działania wojskowe będą wsparte poważną pomocą gospodarczą.
Gdyby akcja sił interwencyjnych nie została skoordynowana z ofensywą opozycji, wówczas wojna będzie się przedłużać, wszystkie siły w kraju zaczną się obracać przeciw obcym, a z całego islamskiego świata zaczną nadciągać zawodowi mudżahedini i ochotnicy. To grozi przerodzeniem się tego konfliktu w wojnę z całym islamem, a w skrajnym wypadku powstaniem światowego sojuszu dyktatur wszelkiej maści.
Urodzeni na wojnie
Według czasopisma "Military Balance", najpoważniejszego źródła informacji o uzbrojeniu armii świata, talibowie dysponują 30 tys. żołnierzy piechoty, 200 czołgami T-54 i T-64, 100 helikopterami (w większości Mi-2), 20 samolotami Mig-21 i kilkoma czeskimi L-39. Ponadto posiadają około 200 rakiet przeciwlotniczych SA-2 i SA-3 i rakiety przeciwlotnicze Stinger. Mają też niesprawne rakiety Skud.
W porównaniu z wojskami amerykańskimi i brytyjskimi siły talibów są mizerne i nie mogą stawić czoła przeciwnikom w otwartym polu. Tyle że wartość bojowa tych oddziałów nie opiera się na ciężkim sprzęcie. Największym atutem armii talibów są żołnierze, którzy większość życia spędzili na wojnie. Są niezwykle odporni fizycznie i psychicznie, bardzo dobrze wyszkoleni. Mogą operować w małych grupach, a nawet pojedynczo. Ponadto potrafią doskonale sobie radzić w bardzo trudnym terenie i ciężkim klimacie.
Na Zachodzie powszechne jest przekonanie, że komandos poradzi sobie wszędzie i z każdym przeciwnikiem. To mit, za który Amerykanie mogą słono zapłacić. Wystarczy przypomnieć sromotną klęskę rosyjskich oddziałów specnazu w Czeczenii w starciu z góralami wyszkolonymi na afgańskiej wojnie. Słabością jednostek specjalnych jest to, że są nieliczne. Nawet tak duży kraj jak USA posiada nie więcej niż kilkuset prawdziwych komandosów. Tymczasem talibowie dysponują tysiącami zawodowych żołnierzy, nie szkolonych na poligonie, lecz walczących już dziesięć i więcej lat w niezwykle ciężkich warunkach.
Trzon zawodowej armii talibów stanowią oddziały bin Ladena. W czasie wojny z ZSRR do Afganistanu napływało wielu ochotników z krajów islamskich. Powstała z nich swoista Legia Cudzoziemska, armia zawodowych mudżahedinów. Po wojnie część z nich trafiła do organizacji bin Ladena, tworząc elitarne jednostki cudzoziemskie zwane arabskimi pułkami. Pozostali szukają jakiejś wojny, na której można zarobić i przy okazji walczyć za Allaha. Niektórzy walczyli w Czeczenii. To nie są nawiedzeni fanatycy. To najemnicy. Nie pojawiają się na wojnach, na których nie można zarobić (np. w Palestynie czy Sudanie). Skuteczniej można zwalczyć arabskie pułki, odcinając im strumień pieniędzy, niż zrzucając bomby.
Wojna rodzi zacietrzewienie i przyciąga kolejnych fanatyków. Większość z nich ginie w walce, ale ci, którzy przeżyją, trafiają do organizacji takich jak Baza, gdzie są szkoleni, indoktrynowani i poznają "narkotyk wojny" - mogą swobodnie rabować i gwałcić. Ponadto otrzymują pieniądze, jakich nigdy w życiu nie widzieli. Po gruntownym praniu mózgu młodzi chłopcy chcący zbawiać świat stają się zawodowymi bandytami.
Wojna z niewidzialnym przeciwnikiem
W Hindukuszu operowanie dużymi zwartymi oddziałami nie ma sensu, podobnie jak tworzenie ciągłej linii frontu. Afgańskie armie działają w niewielkich grupach, podobnie jak partyzanci lub komandosi. Żołnierze nie noszą mundurów i uzbrojeni są niemal wyłącznie w lekką broń, dzięki czemu mogą dokonać ataku, odskoczyć, ukryć broń, wtopić się w ludność miejscową. Od partyzantów różni ich to, że działania poszczególnych oddziałów koordynuje wspólne dowództwo.
Zachodni specjaliści wojskowi, wierzący w potęgę technologii i wywiadu elektronicznego, nie widzieli Afganistanu. Zapewne nie obserwowali sceny, której świadkiem byłem kilka lat temu. Szliśmy z afgańskimi koczownikami cały dzień przez pustynne i górzyste tereny - nigdzie nie było śladu wody. Nagle jeden z nomadów odsunął kamień, wyglądający tak samo jak setki innych w zasięgu wzroku, i odsłonił zagłębienie ze źródełkiem. Czy jakikolwiek komandos potrafiłby w podobny sposób znaleźć wodę?
Najbardziej racjonalną metodą walki z talibami jest stosowanie ich własnej taktyki: setki drobnych starć z małymi oddziałami. Najwyżej można wspierać własne wojska lotnictwem i helikopterami oraz zwiadem elektronicznym. Do walki w trudnym terenie najlepiej nadaje się piechota górska. Wojska radzieckie, nie przystosowane do walki w górach, miały kłopoty, bo większość pojazdów bojowych była nieprzydatna - przewidziano w nich zbyt mały kąt uniesienia lufy. Helikoptery osiągały zaś zbyt niski pułap.
Kolejny problem to zaopatrzenie w wodę. Jest jej mało, a ponadto nie nadaje się do picia bez odkażenia. Poza tym zbliża się zima i będziemy mieli do czynienia z ogromnymi różnicami temperatur. Kolejny problem to wysokość. Żołnierze, którzy zostaliby przetransportowani śmigłowcami z poziomu morza na wysokość 3 tys. metrów, nawet po aklimatyzacji będą mniej sprawni od żyjących w takich warunkach górali.
Pięta achillesowa talibów
Największą słabością talibów jest to, że nie są zjednoczeni. Gdy podbijali kraj, przekupywali i podporządkowywali sobie pasztuńską starszyznę rodową i lokalnych watażków. Teraz ci ludzie czują się oszukani i chętnie zmienią front, gdy nadarzy się sposobność. Podobnie postąpi spora grupa żołnierzy z "łapanki". Wartość bojową zachowują tylko arabskie pułki bin Ladena, które trzeba zniszczyć w walce.
Najlepszym rozwiązaniem byłoby dozbrojenie i wsparcie lotnictwem afgańskiej opozycji. Ale opozycja też nie jest jednolita. Jest podzielona narodowościowo (Tadżycy, Uzbecy, Hazarowie i inni) i nawet nie tworzy wspólnej armii. Porozumienie dotyczące podporządkowania trzech narodowych armii Sojuszu Północnego dowództwu Jahja Massuda, który nie ma autorytetu swego zamordowanego brata Ahmeda, może w każdej chwili zostać zerwane. Czwarty sojusznik, Ismael Chan ("Lew Heratu"), walczy na włas-ną rękę, związany tylko luźnym porozumieniem z Sojuszem Północnym. Dlatego dobrym pomysłem jest przekazanie władzy przebywającemu na emigracji we Włoszech królowi Zahirowi Szachowi. Obalili go w 1973 r. lewacy wspierani przez sowieckie służby specjalne. Dziś mógłby się stać autorytetem łączącym opozycję, a także Pasztunów - współplemieńców talibów.
Moment ku temu jest dobry. Tadżycy Massuda mają z doliny Panczsziru 40 kilometrów do Kabulu. Uzbecy Dostuma podchodzą pod Mazar-i-Szarif. Wojska Ismaela Chana są w stanie zająć Herat, w prowincjach Ghor i Badgis wybuchły bunty przeciw talibom. Większość Afgańczyków ma dość ich władzy. Amerykańska akcja może dla nich oznaczać wyzwolenie z koszmaru, jeśli oczywiście działania wojskowe będą wsparte poważną pomocą gospodarczą.
Gdyby akcja sił interwencyjnych nie została skoordynowana z ofensywą opozycji, wówczas wojna będzie się przedłużać, wszystkie siły w kraju zaczną się obracać przeciw obcym, a z całego islamskiego świata zaczną nadciągać zawodowi mudżahedini i ochotnicy. To grozi przerodzeniem się tego konfliktu w wojnę z całym islamem, a w skrajnym wypadku powstaniem światowego sojuszu dyktatur wszelkiej maści.
Więcej możesz przeczytać w 41/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.