Krystyna Romanowska: Od 12 lat polskie polityczki mają zapewnione 35 proc. miejsc na listach wyborczych. Przed nami czwarte wybory parlamentarne w systemie kwotowym. Czy możemy już mówić o wyraźnej zmianie społecznej?
Małgorzata Druciarek: Od 2011 roku (czyli pierwszych wyborów parlamentarnych w systemie kwotowym) Instytut Spraw Publicznych, z którego się wywodzimy, monitoruje każde wybory pod kątem obecności kandydatek na listach oraz barier, na jakie napotykają podczas procesu wyborczego. Pokazywanie tych badań oraz mówienie o nich w mediach zmuszało polityków do „spowiadania się” z tego, ile mają kobiet na listach wyborczych. Mam ciągły kontakt z polityczkami (od progresywnych do konserwatywnych) i widzę, że akceptacja dla kwot bardzo wzrosła.
Aleksandra Niżyńska: Ta akceptacja dla 35 proc. na listach wyborczych jest tak duża i stała się taką oczywistością, że nikt z tym nie dyskutuje. Mimo, że obserwujemy ostatnio społeczno-polityczną reakcję w sprawie praw reprodukcyjnych kobiet, kwot nikt nie rusza. A paradoksalnie – byłoby to bardzo łatwe.
Nie sądzę, że tłumy wyszłyby na ulicę w obronie 35 proc. miejsc na listach wyborczych.
Może to dlatego, że de facto te liczby nie mają żadnego znaczenia, bo polityka nadal jest męską rzeczą, a panie są kwiatkami do kożucha, bo i tak wszystko rozgrywa się poza nimi?
M.D.: Mam nadzieję, że tak nie jest, natomiast zgadzam się, że polska polityka nadal jest oparta na wieczornych dialogach przy wódce i śledziku, w których część pań nie uczestniczy, ponieważ wraca do domów, żeby zajmować się dziećmi.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.