Magdalena Abakanowicz i Mirosław Bałka: czy polska sztuka współczesna ma tylko tych dwoje artystów?
W 1992 r. odbyła się w Waszyngtonie wystawa "Około 1492", której przyświecała intencja pokazania przez sztukę ówczesnego świata. Zgromadzono kilka tysięcy eksponatów, wśród nich była "nasza" "Dama z gronostajem". Zaprezentowane dzieła stanowiły dowód odrębności kulturowej poszczególnych kontynentów w epoce wielkich odkryć. Więcej, wskazywały na różnice nawet w obrębie jednego kontynentu. Istotnie, kiedy Leonardo malował w Mediolanie portret Cecylii Gallerani - arcydzieło dojrzałego renesansu, Wit Stwosz rzeźbił w Krakowie Ołtarz Mariacki - arcydzieło późnego gotyku. Ołtarza Mariackiego nie pokazano w Waszyngtonie. Ideowo i duchowo był spóźniony o jakieś sto lat; nie ilustrował renesansowego światopoglądu właściwego dla epoki, która wydała Krzysztofa Kolumba.
Kolejka do przeszłości
Od tamtego czasu opóźnienie w przygotowaniu do odbioru sztuki nie zmniejszyło się w polskim społeczeństwie. Stoimy w tasiemcowych kolejkach do impresjonistów, ale obrzucamy inwektywami Bałkę i Kozyrę, zapominając, że podobnie traktowano niegdyś van Gogha i Gauguina. Żyjemy w permanentnej tęsknocie za minionym ładem, ale on już nie powróci. Jeśli więc chcemy wyjść z zaklętego koła przebrzmiałych estetyk, wsłuchajmy się w mowę obiektów i sytuacji tworzonych przez dzisiejszych artystów, a dosłyszymy przesłanie, jakie niesie współczesność.
Jakie problemy porusza dzisiaj artysta? Takie jak zawsze: życie i śmierć, trwanie i przemijanie, pamięć i zapomnienie, miłość i gniew, rozkosz i ból, chaos i ład. Metafizyka, byt, Bóg. Odwieczne sprawy zajmujące ludzi. Można je odmawiać jak litanię. Ich istota jest w nas, zmieniają się jedynie okoliczności ich odczuwania i język, jakim się posługujemy. Także język sztuki. Ewa Lipska napisała wiersz "Umieram. Enter". To tekst bardziej wstrząsający niż aria z "Traviaty". Dla nas, dzisiaj. Spokojny język opisu może być bardziej zrozumiały niż patetyczny krzyk. Coraz częściej wszak porozumiewamy się za pośrednictwem komputera, instrumentu z gruntu odartego z uczuć. Ciche słowa "Umrzeć - tego nie robi się kotu" przyniosły Nobla Wisławie Szymborskiej. Czy dostałaby go dzisiaj za "Quo vadis"?
Nasi nobliści
W dziedzinie sztuk wizualnych Nobla się nie przyznaje. Nobilituje liczba wystaw w prestiżowych muzeach i galeriach, liczba publikacji, wreszcie - miejsce zajmowane na stałych ekspozycjach. Gdyby przykładać do sztuki polskiej taką właśnie miarę, mielibyśmy tylu artystów, ilu żyjących literatów noblistów, czyli dwoje: Magdalenę Abakanowicz i Mirosława Bałkę. Dzieł żadnego innego Polaka nie uda się zobaczyć na ekspozycjach muzealnych świata. Jeśli nawet kiedyś zostały kupione, zalegają w magazynach.
Co pewien czas pada pytanie: po co nam muzeum sztuki współczesnej, przecież nie mamy co pokazać? To prawda. Nie mamy i nie będziemy mieli tak długo, jak długo muzeum nie powstanie. Jeśli jednak powstanie, kolekcję trzeba zacząć od tych, których świat już poznał. Od dwójki "noblistów". Widzę rzeźby Abakanowicz w dialogu z olbrzymimi obrazami Anselma Kiefera. Widzę wyciszone, antropometryczne formy Bałki obok skromnych płócien Luca Tuymansa i kolekcji umarłych Christiana Boltanskiego. Dopiero droga wstecz, w głąb historii zaprowadzi nas od Boltanskiego do Tadeusza Kantora. I dopiero Kantor wyznaczy nam perspektywę ku arte povera - włoskiej "sztuce biednej", z którą podzielał atencję dla "przedmiotu najniższej rangi". Przedmiotem tym nadal posługuje się Mirosław Bałka. Koło jednak się nie zamyka. Bałka wykorzystuje także substancje nośne znaczeniowo: sól, popiół, mydło, stare wykładziny, filc. Lokuje go to między Kantorem a Josephem Beuysem. Byłaby to konfiguracja rewidująca utarte ścieżki aksjologiczne. Beuys bowiem zajmował się istnieniem. Tworzył nową ontologię sztuki, której nie umieli podjąć jego liczni niemieccy uczniowie, podążając raczej w stronę ropiejących ran przeszłości - jak Kiefer, lub w kierunku interwencjonizmu politycznego - jak Johen Gerz, partner Beuysa na weneckim biennale w roku 1976. Ale umiał ją podjąć Bałka. Z perspektywy Otwocka dostrzegł to, czego nie można było zobaczyć z Düsseldorfu.
Andy Warhol i Włodzimierz Borowski
Napięcie artystyczne lat 70. koncentrowało się na osi Beuys - Warhol. Miejsce między nimi należy do Włodziemierza Borowskiego, pierwszego użytkownika plastikowej tandety. Zrobione z niej "Jeżowce" i "Artony" mogą sąsiadować z puszkami zupy "Campbell", a elegancki autoportret Andy’ego z palcem na ustach powinien spoglądać na elegancki autoportret Borowskiego z przewierconymi na wylot źrenicami. Dopiero takie sąsiedztwo pozwoli światu zauważyć siłę tego artysty, nie znanego w świecie i mało znanego w Polsce.
Dlaczego pozostajemy z tyłu?
Czasem trzeba zatoczyć wielkie koło, by dojść do punktu, który jest w zasięgu ręki. I tylko zataczając kręgi, poruszając się po równoleżnikach i południkach, dojdziemy do siebie samych. Do naszej własnej wielkości; jej miarą niech będą najlepsi w świecie, a nie ci, których lubią nasi znajomi z podwórka. Stawiajmy więc Krasińskiego między Duchampem a Burenem, a nie kapistów obok Bonnarda, bo dzieli ich różnica pokolenia. Powiedzmy sobie wreszcie, że polska szkoła koloru - owszem, niezła - zajaśniała pół wieku po impresjonistach, i zadajmy sobie pytanie, dlaczego Pronaszko nie zaprowadził swych uczniów do Picassa, skoro już wybrali się do Paryża w 1924 r. Dlaczego Warszawa odrzuciła w roku 1930 najbardziej awangardową kolekcję Europy, utworzoną przez garstkę zapaleńców? Nie wszystko można zwalić na okupację i komunizm. W Rosji trwał on znacznie dłużej, ale kiedy wreszcie otwarto zaplombowane magazyny, światło dzienne ujrzały takie arcydzieła, że muzea świata grzecznie czekają w kolejce, by je wypożyczyć za ogromne sumy. A u nas wciąż tylko "Dama z gronostajem", bodaj najpiękniejszy portret namalowany przez Leonarda, ale mało znany, bo nie wisi w Luwrze, jak ktoś zauważył.
Zacznijmy więc od tych, którzy budzą zainteresowanie świata, i skonfrontujmy ich z innymi sławami, a dojdziemy do tego, co w Polsce najbardziej wartościowe. Nikt nas w tym nie wyręczy. Tylko docierając do celu, wskażemy drogę innym.
Kolejka do przeszłości
Od tamtego czasu opóźnienie w przygotowaniu do odbioru sztuki nie zmniejszyło się w polskim społeczeństwie. Stoimy w tasiemcowych kolejkach do impresjonistów, ale obrzucamy inwektywami Bałkę i Kozyrę, zapominając, że podobnie traktowano niegdyś van Gogha i Gauguina. Żyjemy w permanentnej tęsknocie za minionym ładem, ale on już nie powróci. Jeśli więc chcemy wyjść z zaklętego koła przebrzmiałych estetyk, wsłuchajmy się w mowę obiektów i sytuacji tworzonych przez dzisiejszych artystów, a dosłyszymy przesłanie, jakie niesie współczesność.
Jakie problemy porusza dzisiaj artysta? Takie jak zawsze: życie i śmierć, trwanie i przemijanie, pamięć i zapomnienie, miłość i gniew, rozkosz i ból, chaos i ład. Metafizyka, byt, Bóg. Odwieczne sprawy zajmujące ludzi. Można je odmawiać jak litanię. Ich istota jest w nas, zmieniają się jedynie okoliczności ich odczuwania i język, jakim się posługujemy. Także język sztuki. Ewa Lipska napisała wiersz "Umieram. Enter". To tekst bardziej wstrząsający niż aria z "Traviaty". Dla nas, dzisiaj. Spokojny język opisu może być bardziej zrozumiały niż patetyczny krzyk. Coraz częściej wszak porozumiewamy się za pośrednictwem komputera, instrumentu z gruntu odartego z uczuć. Ciche słowa "Umrzeć - tego nie robi się kotu" przyniosły Nobla Wisławie Szymborskiej. Czy dostałaby go dzisiaj za "Quo vadis"?
Nasi nobliści
W dziedzinie sztuk wizualnych Nobla się nie przyznaje. Nobilituje liczba wystaw w prestiżowych muzeach i galeriach, liczba publikacji, wreszcie - miejsce zajmowane na stałych ekspozycjach. Gdyby przykładać do sztuki polskiej taką właśnie miarę, mielibyśmy tylu artystów, ilu żyjących literatów noblistów, czyli dwoje: Magdalenę Abakanowicz i Mirosława Bałkę. Dzieł żadnego innego Polaka nie uda się zobaczyć na ekspozycjach muzealnych świata. Jeśli nawet kiedyś zostały kupione, zalegają w magazynach.
Co pewien czas pada pytanie: po co nam muzeum sztuki współczesnej, przecież nie mamy co pokazać? To prawda. Nie mamy i nie będziemy mieli tak długo, jak długo muzeum nie powstanie. Jeśli jednak powstanie, kolekcję trzeba zacząć od tych, których świat już poznał. Od dwójki "noblistów". Widzę rzeźby Abakanowicz w dialogu z olbrzymimi obrazami Anselma Kiefera. Widzę wyciszone, antropometryczne formy Bałki obok skromnych płócien Luca Tuymansa i kolekcji umarłych Christiana Boltanskiego. Dopiero droga wstecz, w głąb historii zaprowadzi nas od Boltanskiego do Tadeusza Kantora. I dopiero Kantor wyznaczy nam perspektywę ku arte povera - włoskiej "sztuce biednej", z którą podzielał atencję dla "przedmiotu najniższej rangi". Przedmiotem tym nadal posługuje się Mirosław Bałka. Koło jednak się nie zamyka. Bałka wykorzystuje także substancje nośne znaczeniowo: sól, popiół, mydło, stare wykładziny, filc. Lokuje go to między Kantorem a Josephem Beuysem. Byłaby to konfiguracja rewidująca utarte ścieżki aksjologiczne. Beuys bowiem zajmował się istnieniem. Tworzył nową ontologię sztuki, której nie umieli podjąć jego liczni niemieccy uczniowie, podążając raczej w stronę ropiejących ran przeszłości - jak Kiefer, lub w kierunku interwencjonizmu politycznego - jak Johen Gerz, partner Beuysa na weneckim biennale w roku 1976. Ale umiał ją podjąć Bałka. Z perspektywy Otwocka dostrzegł to, czego nie można było zobaczyć z Düsseldorfu.
Andy Warhol i Włodzimierz Borowski
Napięcie artystyczne lat 70. koncentrowało się na osi Beuys - Warhol. Miejsce między nimi należy do Włodziemierza Borowskiego, pierwszego użytkownika plastikowej tandety. Zrobione z niej "Jeżowce" i "Artony" mogą sąsiadować z puszkami zupy "Campbell", a elegancki autoportret Andy’ego z palcem na ustach powinien spoglądać na elegancki autoportret Borowskiego z przewierconymi na wylot źrenicami. Dopiero takie sąsiedztwo pozwoli światu zauważyć siłę tego artysty, nie znanego w świecie i mało znanego w Polsce.
Dlaczego pozostajemy z tyłu?
Czasem trzeba zatoczyć wielkie koło, by dojść do punktu, który jest w zasięgu ręki. I tylko zataczając kręgi, poruszając się po równoleżnikach i południkach, dojdziemy do siebie samych. Do naszej własnej wielkości; jej miarą niech będą najlepsi w świecie, a nie ci, których lubią nasi znajomi z podwórka. Stawiajmy więc Krasińskiego między Duchampem a Burenem, a nie kapistów obok Bonnarda, bo dzieli ich różnica pokolenia. Powiedzmy sobie wreszcie, że polska szkoła koloru - owszem, niezła - zajaśniała pół wieku po impresjonistach, i zadajmy sobie pytanie, dlaczego Pronaszko nie zaprowadził swych uczniów do Picassa, skoro już wybrali się do Paryża w 1924 r. Dlaczego Warszawa odrzuciła w roku 1930 najbardziej awangardową kolekcję Europy, utworzoną przez garstkę zapaleńców? Nie wszystko można zwalić na okupację i komunizm. W Rosji trwał on znacznie dłużej, ale kiedy wreszcie otwarto zaplombowane magazyny, światło dzienne ujrzały takie arcydzieła, że muzea świata grzecznie czekają w kolejce, by je wypożyczyć za ogromne sumy. A u nas wciąż tylko "Dama z gronostajem", bodaj najpiękniejszy portret namalowany przez Leonarda, ale mało znany, bo nie wisi w Luwrze, jak ktoś zauważył.
Zacznijmy więc od tych, którzy budzą zainteresowanie świata, i skonfrontujmy ich z innymi sławami, a dojdziemy do tego, co w Polsce najbardziej wartościowe. Nikt nas w tym nie wyręczy. Tylko docierając do celu, wskażemy drogę innym.
Więcej możesz przeczytać w 42/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.