Maciej Drzażdżewski, „Wprost”: Zmieniałaś się już w niebo, władałaś ogniem, a teraz zabierasz słuchaczy w rejs po wielkim oceanie. Co było źródłem fascynacji wodą przy tworzeniu płyty „Tam”?
Natalia Przybysz: Najpierw pojawił się w moim życiu rejs przez Atlantyk i choć wielu może się wydawać, że to był po prostu program telewizyjny i każdy wyobraża sobie, że za nami płynął autobus ludzi ze sprzętem i make-upem, to zupełnie nie było tak. My naprawdę to przepłynęliśmy w 12 osób na 13 metrach pokładu.
Mój ojciec zawsze kochał żeglować i kiedy mój ówczesny menadżer zapytał mnie, czy przepłynę Atlantyk, to od razu powiedziałam: tak! Dopiero później zaczęłam rozumieć, że to jednak jest taki show i tam naprawdę będą kamery. W jakiś magiczny sposób musiałam w sobie wyhodować odporność na te wszystkie dodatki związane z telewizyjnością sytuacji. Niemniej, to co było w telewizji, to było pięć procent tego, co my tam przeżyliśmy. Myślę też, że na siłę zmontowano to w stronę takiej opery mydlanej, bo pokazane w telewizji konflikty były moim zdaniem trochę sfabrykowane. My tam naprawdę wszyscy się spoko dogadywaliśmy. Jedni się bardziej zaprzyjaźnili, inni mniej, ale potrafiliśmy o siebie dbać i nie wchodzić sobie w drogę.