– Pierwszy raz w życiu widziałem, jak ktoś zasnął na stojąco. Już nad ranem liczymy głosy, nagle słychać huk i człowiek leży na podłodze – opowiada Robert*, członek jednej z warszawskich komisji obwodowych, który pracę skończył po ponad dobie.
Rekordowa frekwencja sprawiła, że w wielu miejscach zabrakło albo kart wyborczych, albo miejsca w urnach. Tak było między innymi w Krakowie, gdzie brakujące karty urzędnicy rozwozili taksówkami. Natomiast w Sulejówku, gdzie w kolejce do jednej z komisji trzeba było czekać nawet trzy godziny, głosy nie zmieściły się w urnie. Dlatego wiceburmistrz urnę pożyczył… od sąsiednich gmin. Do tego w wielu miejscach głosowanie nie zakończyło się o 21, lecz trwało wiele godzin dłużej. Rekord padł we wrocławskim Jagodnie, gdzie ostatnią kartę wrzucono do urny około 3 nad ranem. Dopiero potem zaczęło się liczenie głosów.
I dla wielu komisji to był początek całonocnej udręki. Z całego kraju docierały zgłoszenia o problemach z systemem informatycznym. Na wielkiej karcie z listą nazwisk kandydatów do Sejmu członkowie musieli odnaleźć jeden mały krzyżyk, do tego dochodziło referendum i sprawdzanie każdego pytania oddzielnie. Efekt? Komisje zlokalizowane w szkołach liczyły głosy, gdy uczniowie zaczynali już lekcje. W Gdańsku do południa protokoły wpłynęły od zaledwie 108 z 202 komisji, a prace przed 7 zakończyło tylko 31 komisji. W Krakowie ledwie 100 z 454 komisji. Z kolei w Warszawie przed 6 pracę zakończyło 61 z 805 komisji obwodowych.