Wraca moda na tradycyjne angielskie szkoły z internatem
"Zabierzcie mnie stąd, tu jest okropnie!" - rozpaczliwe listy takiej treści słał do rodziców Dominic Milroy, uczeń Ampleforth, luksusowego angielskiego liceum. Po latach został dyrektorem tej placówki. Dziś prowadzi wielką kampanię na rzecz odrodzenia boarding schools i przywrócenia im dawnej rangi w brytyjskim systemie edukacyjnym.
Eton, Harrow, Bedales, Roedean, Radley, Gordonstoun, Rugby - to nazwy dobrze znane w kręgach arystokracji i szefów państw. Uczyli się w nich m.in. synowie Indiry Gandhi, córka byłego prezydenta Argentyny Żulemita Menem, członkowie rodziny sułtana Brunei, młody władca Jordanii i jego rodzeństwo, dzieci szejków z emiratów arabskich. Obecnie szkoły te są znane również wśród nowych elit Rosji i krajów byłego bloku sowieckiego. Pochodzi stąd coraz liczniejsza grupa uczniów. Tradycyjne brytyjskie uczelnie nie tylko gwarantują rzetelną wiedzę, świetny dyplom i maniery, ale i kontakty, które będą procentować w późniejszym życiu. Najlepsze boarding schools to inkubatory elit politycznych i finansowych.
Imperialne wychowanie
Szkoły z internatem zaczęto zakładać w Wielkiej Brytanii 250 lat temu. Pojawiły się wraz z ekspansją imperium jako "artykuł pierwszej potrzeby". Urzędnicy kolonialni chcieli dać swym dzieciom dobre wykształcenie w ojczyźnie. Boarding schools miały przygotowywać przyszłych zarządców i obrońców kraju. Nacisk kładło się w nich na dyscyplinę, odporność fizyczną i wytrzymałość, umiejętność funkcjonowania w grupie oraz wpajanie cnót obywatelskich. Obowiązywał tzw. zimny wychów: słabo ogrzewane dormitoria i wiele zajęć na świeżym powietrzu - piłka nożna, krykiet, tenis, badminton, zawody wioślarskie. Zwykłym widokiem były fioletowe od zimna kolana uczniów czy śnieg wpadający do sypialni przez uchylone okna. Powszechnie stosowano też kary cielesne. Słynne motto założyciela szkoły Rugby J. H. Badleya brzmiało: "Head, heart, hand" (dosłownie "głowa, serce, ręka"), co można tłumaczyć jako "wiedza, zaangażowanie, praca". Wszystkie te elementy były częścią wychowania imperialnego gentlemen i ladies - dzielnych, zahartowanych, świetnie pracujących w grupie w ramach zhierarchizowanego systemu.
Dzieci wysyłane z kolonii do ojczyzny miały po sześć, siedem lat. Ponownie oglądały rodziców po dziesięciu, jedenastu latach. Takie było dzieciństwo i młodość urodzonego w Bombaju Rudyarda Kiplinga. Niemal od początku boarding schools miały entuzjastów oraz przeciwników. Pisarz Henry Fielding zauważył w "Przygodach Josepha Andrewsa" (1742 r.): "Prywatne szkoły są prawdziwą wylęgarnią wad i niemoralności". 150 lat później poeta Evelyn Waugh wtórował Fieldingowi: "Każdy, kto uczył się w angielskiej szkole prywatnej, będzie zawsze czuł się w więzieniu jak w domu". Zaciekłym wrogiem tych szkół był także Karol Dickens. Lubiane jednak czy nie, były one częścią brytyjskiego imperium, a ich wychowankowie tworzyli historię ostatnich 250 lat.
Inwazja egalitaryzmu
Znaczenie boarding schools zmalało w latach 60. XX wieku wraz z rozpadem imperium, falą ruchów liberalizacyjnych i wprowadzeniem nowych metod pedagogicznych, na przykład tzw. wychowania bezstresowego. W mediach rozpoczął się atak na te placówki jako "gniazda elit". Atakowano zresztą i kwestionowano wówczas cały system edukacyjny, a szkołom prywatnym dostało się jako jednemu z jego filarów. Domagano się ich likwidacji, wprowadzenia equal opportunities, czyli równych praw dla każdego dziecka, oraz większych subwencji dla uczelni państwowych. Zaczęto mieć także wątpliwości, czy oddawanie potomka do szkoły z internatem nie jest dowodem egoizmu rodziców, którzy chcą sobie ułatwić życie. Modne stało się twierdzenie: "Nigdy nie wysłałabym swojego dziecka daleko od domu", co miało znaczyć: "Jestem dobrą matką". Rodziców, którzy nadal posyłali dzieci do tych szkół, liberałowie określali mianem selfish, snobbish, emotionally crass ideologues - egoistyczne snobki, beznadziejnie głupi marzyciele. Sytuację boarding schools pogorszyła również recesja późnych lat 80. i ogólne zubożenie społeczeństwa. Jeszcze w 1985 r. w prywatnych szkołach z internatem uczyło się 125 tys. dzieci, w 1998 r. - już tylko 90 tys.
Zmieniały się nie tylko poglądy o tych placówkach, ale i one same. Zniesiono kary cielesne, zrezygnowano ze spartańskich warunków życia, złagodzono dyscyplinę, wprowadzono koedukacyjność, coraz przychylniej patrzono na wizyty rodziców w szkole oraz uczniów w domu. Nawet czytelnicy lewicowego "Guardiana" przestali uważać prywatne szkoły z internatem za miejsce, gdzie "bezbronne dzieci są maltretowane i upokarzane przez sadystów i gwałcone przez pedofilów".
Nowa forma, stara treść
Od dwóch lat obserwujemy renesans szkół z internatem. Według Boarding Education Alliance, odpowiadają one potrzebom "rodziny atomowej": rodzice pracują i nie mają czasu dla dzieci, dlatego więzi emocjonalne między nimi i dziećmi się rozluźniają. Możliwość spotkania z dziećmi, telefony komórkowe i e-maile zmieniły oblicze tych szkół, otworzyły je na świat. W dodatku nadal dysponują one świetną kadrą profesorską, dobrym wyposażeniem. Nie zrezygnowały z mundurków, dyscypliny, obowiązkowych zajęć na świeżym powietrzu, kółek zainteresowań, nauki dobrych manier. Zabrania się w nich palenia papierosów, picia alkoholu, brania narkotyków i uprawiania seksu. Już za jedno naruszenie regulaminu uczniom grozi wyrzucenie. Szkoły są drogie (na przykład nauka w Bedales kosztuje 15 tys. funtów rocznie), mimo to o jedno miejsce ubiega się zwykle kilku kandydatów. Kształceniem w nich dzieci szczycą się gwiazdy światowego show-biznesu, z Madonną i Mickiem Jaggerem na czele.
Kuźnie kadr
Obecnie, kiedy nawet Tony Blair i Harrlet Herman, liderzy Labour Party, posyłają swoje dzieci do boarding schools, dawni lewicowcy żałują, że w imię ideologii nie zapewnili swoim potomkom najlepszego wykształcenia. Trafnie ujęła to dziennikarka "Observera": "Szkoły prywatne z internatem uczą zaradności, umiejętności radzenia sobie z konkurencją oraz społecznych zachowań. Jest w nich miejsce na wszystko, co zapamiętuje się z dzieciństwa: przedstawienia, budowanie domków na drzewach, muzykę, robienie filmów, hodowanie zwierząt i zainteresowanie przyrodą, politykę, majsterkowanie, pierwsze party, pierwsze sympatie".
Potem ta młodzież zwykle zasila szeregi studentów Oxbridge i innych renomowanych uniwersytetów. Rodzice przysyłający swoje dzieci z zagranicy nie przejmują się dylematami brytyjskich lewicowców. Dla nich boarding school znaczy jedno: świetną przyszłość. Jeden z dyrektorów Harrow tak określił obecną sytuację szkoły: "Dziś mamy mniej dzieci znanych lekarzy, adwokatów czy naukowców, a więcej potomków prezesów i dyrektorów kompanii, którzy Bóg jeden wie jakie prowadzą interesy. Nie pytamy o to, bo to nie nasza sprawa. Dajemy ich dzieciom świetne wykształcenie i koneksje, dzięki którym robią kariery na całym świecie. Od tego jesteśmy".
Eton, Harrow, Bedales, Roedean, Radley, Gordonstoun, Rugby - to nazwy dobrze znane w kręgach arystokracji i szefów państw. Uczyli się w nich m.in. synowie Indiry Gandhi, córka byłego prezydenta Argentyny Żulemita Menem, członkowie rodziny sułtana Brunei, młody władca Jordanii i jego rodzeństwo, dzieci szejków z emiratów arabskich. Obecnie szkoły te są znane również wśród nowych elit Rosji i krajów byłego bloku sowieckiego. Pochodzi stąd coraz liczniejsza grupa uczniów. Tradycyjne brytyjskie uczelnie nie tylko gwarantują rzetelną wiedzę, świetny dyplom i maniery, ale i kontakty, które będą procentować w późniejszym życiu. Najlepsze boarding schools to inkubatory elit politycznych i finansowych.
Imperialne wychowanie
Szkoły z internatem zaczęto zakładać w Wielkiej Brytanii 250 lat temu. Pojawiły się wraz z ekspansją imperium jako "artykuł pierwszej potrzeby". Urzędnicy kolonialni chcieli dać swym dzieciom dobre wykształcenie w ojczyźnie. Boarding schools miały przygotowywać przyszłych zarządców i obrońców kraju. Nacisk kładło się w nich na dyscyplinę, odporność fizyczną i wytrzymałość, umiejętność funkcjonowania w grupie oraz wpajanie cnót obywatelskich. Obowiązywał tzw. zimny wychów: słabo ogrzewane dormitoria i wiele zajęć na świeżym powietrzu - piłka nożna, krykiet, tenis, badminton, zawody wioślarskie. Zwykłym widokiem były fioletowe od zimna kolana uczniów czy śnieg wpadający do sypialni przez uchylone okna. Powszechnie stosowano też kary cielesne. Słynne motto założyciela szkoły Rugby J. H. Badleya brzmiało: "Head, heart, hand" (dosłownie "głowa, serce, ręka"), co można tłumaczyć jako "wiedza, zaangażowanie, praca". Wszystkie te elementy były częścią wychowania imperialnego gentlemen i ladies - dzielnych, zahartowanych, świetnie pracujących w grupie w ramach zhierarchizowanego systemu.
Dzieci wysyłane z kolonii do ojczyzny miały po sześć, siedem lat. Ponownie oglądały rodziców po dziesięciu, jedenastu latach. Takie było dzieciństwo i młodość urodzonego w Bombaju Rudyarda Kiplinga. Niemal od początku boarding schools miały entuzjastów oraz przeciwników. Pisarz Henry Fielding zauważył w "Przygodach Josepha Andrewsa" (1742 r.): "Prywatne szkoły są prawdziwą wylęgarnią wad i niemoralności". 150 lat później poeta Evelyn Waugh wtórował Fieldingowi: "Każdy, kto uczył się w angielskiej szkole prywatnej, będzie zawsze czuł się w więzieniu jak w domu". Zaciekłym wrogiem tych szkół był także Karol Dickens. Lubiane jednak czy nie, były one częścią brytyjskiego imperium, a ich wychowankowie tworzyli historię ostatnich 250 lat.
Inwazja egalitaryzmu
Znaczenie boarding schools zmalało w latach 60. XX wieku wraz z rozpadem imperium, falą ruchów liberalizacyjnych i wprowadzeniem nowych metod pedagogicznych, na przykład tzw. wychowania bezstresowego. W mediach rozpoczął się atak na te placówki jako "gniazda elit". Atakowano zresztą i kwestionowano wówczas cały system edukacyjny, a szkołom prywatnym dostało się jako jednemu z jego filarów. Domagano się ich likwidacji, wprowadzenia equal opportunities, czyli równych praw dla każdego dziecka, oraz większych subwencji dla uczelni państwowych. Zaczęto mieć także wątpliwości, czy oddawanie potomka do szkoły z internatem nie jest dowodem egoizmu rodziców, którzy chcą sobie ułatwić życie. Modne stało się twierdzenie: "Nigdy nie wysłałabym swojego dziecka daleko od domu", co miało znaczyć: "Jestem dobrą matką". Rodziców, którzy nadal posyłali dzieci do tych szkół, liberałowie określali mianem selfish, snobbish, emotionally crass ideologues - egoistyczne snobki, beznadziejnie głupi marzyciele. Sytuację boarding schools pogorszyła również recesja późnych lat 80. i ogólne zubożenie społeczeństwa. Jeszcze w 1985 r. w prywatnych szkołach z internatem uczyło się 125 tys. dzieci, w 1998 r. - już tylko 90 tys.
Zmieniały się nie tylko poglądy o tych placówkach, ale i one same. Zniesiono kary cielesne, zrezygnowano ze spartańskich warunków życia, złagodzono dyscyplinę, wprowadzono koedukacyjność, coraz przychylniej patrzono na wizyty rodziców w szkole oraz uczniów w domu. Nawet czytelnicy lewicowego "Guardiana" przestali uważać prywatne szkoły z internatem za miejsce, gdzie "bezbronne dzieci są maltretowane i upokarzane przez sadystów i gwałcone przez pedofilów".
Nowa forma, stara treść
Od dwóch lat obserwujemy renesans szkół z internatem. Według Boarding Education Alliance, odpowiadają one potrzebom "rodziny atomowej": rodzice pracują i nie mają czasu dla dzieci, dlatego więzi emocjonalne między nimi i dziećmi się rozluźniają. Możliwość spotkania z dziećmi, telefony komórkowe i e-maile zmieniły oblicze tych szkół, otworzyły je na świat. W dodatku nadal dysponują one świetną kadrą profesorską, dobrym wyposażeniem. Nie zrezygnowały z mundurków, dyscypliny, obowiązkowych zajęć na świeżym powietrzu, kółek zainteresowań, nauki dobrych manier. Zabrania się w nich palenia papierosów, picia alkoholu, brania narkotyków i uprawiania seksu. Już za jedno naruszenie regulaminu uczniom grozi wyrzucenie. Szkoły są drogie (na przykład nauka w Bedales kosztuje 15 tys. funtów rocznie), mimo to o jedno miejsce ubiega się zwykle kilku kandydatów. Kształceniem w nich dzieci szczycą się gwiazdy światowego show-biznesu, z Madonną i Mickiem Jaggerem na czele.
Kuźnie kadr
Obecnie, kiedy nawet Tony Blair i Harrlet Herman, liderzy Labour Party, posyłają swoje dzieci do boarding schools, dawni lewicowcy żałują, że w imię ideologii nie zapewnili swoim potomkom najlepszego wykształcenia. Trafnie ujęła to dziennikarka "Observera": "Szkoły prywatne z internatem uczą zaradności, umiejętności radzenia sobie z konkurencją oraz społecznych zachowań. Jest w nich miejsce na wszystko, co zapamiętuje się z dzieciństwa: przedstawienia, budowanie domków na drzewach, muzykę, robienie filmów, hodowanie zwierząt i zainteresowanie przyrodą, politykę, majsterkowanie, pierwsze party, pierwsze sympatie".
Potem ta młodzież zwykle zasila szeregi studentów Oxbridge i innych renomowanych uniwersytetów. Rodzice przysyłający swoje dzieci z zagranicy nie przejmują się dylematami brytyjskich lewicowców. Dla nich boarding school znaczy jedno: świetną przyszłość. Jeden z dyrektorów Harrow tak określił obecną sytuację szkoły: "Dziś mamy mniej dzieci znanych lekarzy, adwokatów czy naukowców, a więcej potomków prezesów i dyrektorów kompanii, którzy Bóg jeden wie jakie prowadzą interesy. Nie pytamy o to, bo to nie nasza sprawa. Dajemy ich dzieciom świetne wykształcenie i koneksje, dzięki którym robią kariery na całym świecie. Od tego jesteśmy".
Więcej możesz przeczytać w 44/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.