Wiktor Krajewski: Nagłówki w mediach krzyczą od pewnego czasu, że córka Grzegorza Ciechowskiego postanowiła zawalczyć w sądzie „o swoje”, że idzie z macochą na sądowe udry, że będzie starała się odzyskać to, co zostało jej zabrane. Poczułaś, że to czterdzieści tysięcy zachowku, które przyjęłaś po śmierci taty lata temu, to rodzaj niesprawiedliwości?
Weronika Ciechowska: Mówimy o sytuacji, która miała miejsce w 2005 roku. Miałam wtedy osiemnaście lat. Mój tata zmarł 22 grudnia 2001 roku i choć minęło już wiele lat, cały czas sytuacja była dla mnie wyjątkowo trudna i nie w głowie miałam wyrachowane, merkantylne zachowania. A gdy doda się do tego atmosferę sądu, prawników, sędziego, robiło się jeszcze poważniej, a ja po prostu nie chciałam być w tym miejscu. Co z tego, że byłam już pełnoletnia i według prawa mogłam głosować w wyborach prezydenckich czy parlamentarnych. Nie potrafiłam załatwiać spraw w sądzie i tak naprawdę nie wiedziałam, do czego mam prawo, co powinnam zrobić.
Druga żona mojego taty, Anna Skrobiszewska, po jego śmierci czekała cierpliwie aż będę już pełnoletnia, aby zawrzeć ze mną formalnie ugodę dotyczącą praw do spadku.
Podejrzewam, że nie chciała, żeby wcześniej pieniądze trafiły do mnie, bo – podejrzewam – że w tyle głowy miała obawy, że moja mama przejmie tę szczęść spadku. A może to był tylko pretekst i nigdy nie dowiem się, jakimi prawdziwymi pobudkami kierowała się Anna? Gdy dostałam wezwanie do sądu na rozprawę, wiedziałam, że sprawa, która się odbędzie dotyczy ugody, że w sądzie spotkam Annę. Sądziłam, że wszystko rozegra się tak, jak powinno się to rozegrać.
To była przecież Anna, nie mój wróg.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.