MJ: Jak to jest z rynkiem handlu sztuką? Czy można, tak jak w książce, zabić dla obrazu? Dodajmy, wartego dużych pieniędzy.
AM: Wiadomo przecież, że to fikcja. Nic takiego się nie dzieje, głównie dlatego, że tą branżą zajmują się ludzie wyrośli z pasji, miłości do sztuki. Ludzie o dużej humanistycznej wrażliwości.
MJ: Ale, z drugiej strony, z pasji i z miłości można zabić.
AM: Kryminalne historie na ogół nie dotyczą ludzi, którzy się tym zajmują. Z całym szacunkiem, to nie są właściciele lombardów czy sklepów z antykami. Prawdziwy rynek sztuki widoczny jest na aukcjach, to domy aukcyjne, poważne firmy, które właściwie są wielkimi korporacjami.
MJ: Jakoś nie mam specjalnego zaufania do wielkich korporacji. A co powiesz na tezę, że prawie ¼ obrazów w muzeach to falsyfikaty?
AM: To miejska legenda, w którą każdy może uwierzyć. Z wyjątkiem ludzi z branży.
MJ: W przypadku Rembrandta w Polsce okazało się to prawdą.
AM: To specyficzny przypadek. Nie można go rozciągać na wszystkich artystów. Rembrandt należy do twórców, którzy za życia mieli ogromne szkoły i warsztaty, uczniowie w dobrej wierze malowali obrazy swoich mistrzów i nauczycieli. Jeśli ktoś później próbuje udowodnić, że taki obraz ucznia jest obrazem mistrza, jest to naginanie rzeczywistości, ale jest do zweryfikowania. Dzisiaj rynek sztuki jest przygotowany na to, że dla obrazów najważniejsza jest dokumentacja. Przy weryfikacji legalne źródło jest ważniejsze niż sam obiekt.
MJ: Jak się to ma do kolekcji Porczyńskich?
AM: To jest stara historia. Dziś ją trudno używać jako przykładu.
MJ: Stara? To raptem koniec XX wieku.
AM: Stara, bo nie było wtedy jeszcze dostępnego internetu. Gdyby był, to by się nie zdarzyło.
MJ: Internet by zweryfikował pochodzenie obrazów?
AM: Tak. Tak jak dzieje się to dzisiaj. Można zweryfikować totalnie wszystko. Także ceny. Dzisiaj jest tak, że obraz taki sam, bez odpowiedniej dokumentacji, będzie wart w przybliżeniu na potrzeby naszej rozmowy 50% mniej, niż taki obraz z pełną dokumentacją.
MJ: Ale przecież są wyjątki. Na przykład Salvator Mundi Leonarda da Vinci, który został wystawiony na aukcji przez rosyjskiego miliardera, mimo że nie ma pewności co do jego autentyczności.
AM: To kwestia uczciwego opisania tego obiektu. Jeżeli zrobisz to uczciwie, a tak robią renomowane domu aukcyjne to chroni cię przed ponoszeniem ryzyka.
MJ: To dlatego obraz dostał tylko pięcioletnią gwarancję autentyczności, niczym na tani samochód albo na pralkę? Potem się przeterminuje? Może też pewną rolę odegrała ambicja nabywcy z Arabii Saudyjskiej? Potrzeba nobilitacji? Posiadania artefaktu na miarę Luwru, Prado czy MoMa? Chęć zakupu najdroższego obrazu świata?
AM: No tak. Potrzeba jest matką kreatywności ale czasem też sprzyja oszustwu. Ale myślę, że europejski, amerykański czy japoński rynek to dojrzałe rynki. Polski, przynajmniej od dekady, również. Stało się to za sprawą takich domów aukcyjnych jak Desa Unicum, Polswiss Art i kilku galerii, które robią dobrą robotę. To znaczy, dbają o dokumentację, prawidłowe opisy, weryfikują to, co robią, stosują podwójną, potrójną weryfikację.
MJ: Tylko, że ty skupiasz się wciąż na głównym nurcie, poważnych instytucjach lecz obaj wiemy, że w tej branży pojawiają się nowi ludzie, którzy szukają okazji, specjalnej ceny, zakupu spod lady.
AM: To są najczęstsze ofiary oszustwa.
MJ: A aukcja? Przecież to jest teatralne wręcz widowisko, ujawniające ambicje uczestników, ich chęć rywalizacji z podobnymi graczami.
AM: Ale oni za to płacą! Ktoś kupił, zapłacił na konkretnej aukcji. Stało się. Jeżeli ktoś uważa, że obraz Fangora, który na aukcji kosztował 2,5 miliona brutto, ze wszystkimi podatkami i legalnymi opłatami, może kupić przykładowo za milion od pani Jadzi, która twierdzi, że to wisiało u niej na ścianie, to sam się wystawia na strzał. Jeżeli chcesz kupić dobry obraz, to musisz za niego zapłacić.
MJ: Przechodząc do Brunona Schulza, którego obraz pojawia się w książce… Jego dorobek był rozsiany po całym świecie, badacze próbowali odnaleźć jego dzieła, zarówno literackie, jak i plastyczne, często bezskutecznie. Samo „Spotkanie” wypłynęło dopiero w latach 90-tych w Łodzi, w dość dziwnych okolicznościach.
AM: To prawda co do miejsca i czasu ale okoliczności nie były chyba tam dziwne?
MJ: Może nie tyle dziwne, co oddające koloryt tamtych czasów. Przedstawiciel muzeum, które dysponowało prawem pierwokupu, musiał podbijać cenę i stawać do licytacji z lokalnym biznesmenem. Licytowano powyżej estymacji, pomimo wiedzy, że muzeum i tak zostanie właścicielem obrazu. Wtedy to była duża kwota, teraz wydawałaby się śmieszna wobec kolejnych aukcyjnych rekordów.
AM: Ten obraz miał proweniencję.
MJ: A fragment malowideł Schulza z Drohobycza, które odnalazły się aż w Jerozolimie, uprzednio wyrwane ze ściany domu? Izraelczycy wykorzystali fakt, że zarówno ukraińskie, jak i polskie władze nie zainteresowały się zachowanymi szczątkami spuścizny po artyście i teraz możemy je oglądać w Jerozolimie. Co było w nich takiego, że warto było zabierać je do Izraela?
AM: Zawsze, nawet we fragmentach dzieła są detale, szczegóły, które mają znaczenie. Tak jak w śledztwie, jakiś detal rozwiewa wątpliwości, albo wątpliwości się mnożą.
MJ: A propos wątpliwości. Muzeum Literatury utrzymuje, że „ Spotkanie” jest jedynym obrazem olejnym Schulza. Na podstawie relacji świadków wiemy, że namalował także Mesjasza i scenę ze świętym Jerzym walczącym ze smokiem. Czy twoim zdaniem, te obrazy kiedyś wypłyną?
AM: Może w kontynuacji „Wielkiej herezji”? (śmieje się). To o czym mówisz, to właśnie fragmenty śledztwa, które prowadzi się w sprawie obrazu. Zaczyna się przepytywać świadków, szukać dowodów materialnych, badać dzieło w laboratorium. Oczywiście, sprzedawca prowadzi takie dochodzenia zazwyczaj w przypadku najcenniejszych obiektów ale może to także zrobić sam właściciel. Wykluczyć możliwość falsyfikatu. Wbrew pozorom, falsyfikaty nie są na polskim rynku sztuki największym problemem.
MJ: A co?
AM: Dużo większym problemem dzisiaj jest kompletny brak zainteresowania regulatorów prawnych i ustawodawców rynkiem sztuki czy muzealnictwem. Podam przykład. Polskie galerie nie są w stanie wypromować żadnych polskich artystów (mówimy o nieżyjących, minionych generacji) za granicą. Nie są w stanie wprowadzić ich do Panteonu muzeów europejskich czy amerykańskich bo… prawo im na to nie pozwala. Jest zainteresowanie na świecie, w wielu krajach bardzo chętnie prezentowaliby polskich artystów ale nie można tego zrobić. Ustawodawca mówi, że jest zakaz wywozu wszystkich zabytków. A co jest zabytkiem? Wszystko. Bez zmiany przepisów i odpowiedniej promocji takie muzeum w Nowym Jorku nie weźmie sobie artysty znikąd, by go pokazać. Tam są poważni kuratorzy, odpowiedzialni…
MJ: Literatura podejmuje chętniej mit o genialnym przestępcy czy fałszerzu.
AM: To taka konwencja. Przecież w książce zamiast rynku sztuki równie dobrze można by użyć rynku filatelistycznego czy numizmatycznego. Tam też są święte Graale.
MJ: Wyobrażasz sobie filatelistów podjeżdżających na aukcję Rolls- Royce’em?
AM: (śmiech) Byłoby super napisać książkę non fiction, z korzyścią dla sztuki. Po to, by wykazać, że kolejne rządy nic nie robią, by ten rynek wyglądał lepiej, by był bardziej przejrzysty. Oczywiście, są wdrożone procedury przeciwko praniu pieniędzy, procedury spisu zabytków, każda galeria zgłasza klientów, którzy płacą gotówką powyżej 10 000 euro, itp. Tych procedur jest na tyle, że dzisiaj na rynku sztuki nie ma mowy o jakimś rynku alternatywnym. A jeżeli jest, to przypomina faceta na skrzyżowaniu oferującego skradzionego iphone’a
MJ: Obraz też nie jest obrazowi równy. Podobnie z grafikami. Nawet tego samego twórcy. Jedne są bardziej udane, inne mniej.
AM: To dla Ciebie jest coś negatywnego? Dla mnie wręcz przeciwnie. Ktoś ma rysunek Picassa, który jest wart znacznie mniej niż aukcyjne rekordy. Co w tym złego?
MJ: Albo zamalowuje u siebie na ścianie Syrenkę namalowaną przez Picassa w trakcie jego pobytu na Kongresie Obrońców Pokoju w 1948 roku z komentarzem, że szwagier by lepiej to namalował i Warszawa traci bezcenny artefakt. Szkoda, że w latach 50-tych nie zastosowano patentu z Drohobycza. Wróćmy do grafik. W książce bohater wprawia w podziw gości weselnych prezentem- grafiką S. Dalego. Jej nakład mógł sięgać kilku tysięcy egzemplarzy.
AM: Jasne, można się z tego pośmiać. Tyle że ostatnio w Warszawie była aukcja takich grafik i litografii i prawie nic się nie sprzedało. Polski rynek już dojrzał, ludzie są świadomi, co jest wartościowe.
MJ: Nie każdego stać na Fangora czy Nowosielskiego.
AM: Wartość nie musi być określana wysoką kwotą, żeby było jasne. Przykładowo, polska szkoła plakatu filmowego.
MJ: Młodożeniec?
AM: Ale też Fangor! Albo świetna polska szkoła grafiki, drzeworytu z lat 20-tych. Oryginalna praca w niskich nakładach, która kosztuje od tysiąca złotych. Przepiękne rzeczy. Stylowe, opisane przez krytyków. Tak na marginesie, stare grafiki bardzo ciężko jest podrobić.
MJ: Ale to nie jest lokata kapitału.
AM: Ja nie mówię o sztuce jako lokacie kapitału. Jak ktoś chce lokować pieniądze w sztukę, to musi być spekulantem. Jak ktoś jest spekulantem, to musi się na tym znać, być biegłym. Musi z tego żyć i tym żyć. Jak giełdowy makler. Oczywiście, przez ostatnie 34 lata rozwoju polskiego rynku sztuki była tylko jedna sytuacja, że ceny mocno się zatrzymały- stało się tak po aferze z Art- B. Później już nie było spadków. Ostatnia dekada to bardzo szybko wzrost wartości. Lepiej z tym utożsamiać rynek sztuki niż z kryminałem. Książka jest fikcją, a rynek sztuki profesjonalny i fascynujący.
MJ: Mówi to jego przedstawiciel, który pragnął zachować anonimowość.