Maciej Drzażdżewski: Właśnie przygotowujesz się do ostatniego rozdziału wielkiej światowej trasy koncertowej, promującej album „Neon Noir”. Czy po tych wszystkich latach na scenie wciąż czujesz ekscytację przed wyruszaniem w trasę?
Ville Valo: Tak! Myślę, że bycie w trasie jest trochę, jak jazda na rowerze. Bardzo szybko można nauczyć się tego od nowa. Kiedyś, jeszcze w czasach HIM, nie byłem wielkim fanem tras koncertowych. Całe to podróżowanie wprowadzało do mojej głowy nieprzyjemny zamęt. Teraz, przy okazji „Neon Noir”, jest zupełnie inaczej. Bardzo możliwe, że to za sprawą pandemii, podczas której bałem się, że muzyka grana na żywo i muzyka w ogóle, może nie mieć już żadnej przyszłości. Dlatego teraz każdy koncert jest jak błogosławieństwo i nie można tego bagatelizować.
Co więcej, miniony rok był dla mnie bardzo budujący i radosny, to było wspaniałe doświadczenie. Jestem naprawdę szczęśliwy, że możemy zamknąć ten rozdział, grając podczas ostatniej części trasy. Będziemy grali w miejscach, do których nie udało nam się dotrzeć minionej wiosny i jestem bardzo wdzięczny, że ludzie na nas cierpliwie czekali.
Bycie w trasie może dostarczyć wielu emocji. Jeśli psychicznie nie jest się w dobrym miejscu, to trasa może okazać się piekłem. W trakcie dzieje się znacznie więcej niż tylko wychodzenie na scenę.
Tym bardziej cieszę się, że miniony rok był dla mnie tak dobry. Zagraliśmy ponad 120 koncertów, a przed nami jeszcze 30. Później będę mógł wreszcie zmyć z siebie „Neon Noir” (śmiech).
Słuchając „Neon Noir” miałem taką myśl, że czas mija, ale ty pozostajesz wierny pewnej estetyce. Nazwałbym to znajomym i ukochanym mrokiem. Czy trzymanie się takiej stylistyki sprawia, że przy tworzeniu nowej muzyki czujesz się bardziej komfortowo?
Ukochany mrok – dobrze do nazwałeś (śmiech)! Nie wiem, czy określa to całą moją twórczość, ale świetnie podsumowuje moją artystyczną tożsamość. Bardzo lubię wszelkie osobliwości i melancholię, ale jednocześnie nie stronię od dobrej zabawy. Nigdy nie zakładałem, że kiedy zacznę pracę nad swoją muzyką, to będzie ona tylko bardzo smutna albo tylko bardzo ciężka. Chciałem wycisnąć to, co najlepsze z obu tych światów i tak powstało właśnie brzmienie HIM. Nieustannie balansowaliśmy między metalem i popem, ale zawsze trzymaliśmy się określonego stylistycznie rdzenia. To brzmienie do dziś pozostaje moją wizytówką i nie potrafiłbym od niego uciec, nawet gdybym chciał.