18 lat po obalenia komunizmu polscy filmowcy wreszcie zauważyli, że kapitalizm nie polega na wyzyskiwaniu innych, lecz na braniu spraw w swoje ręce.
Na pierwszy rzut oka „Sztuczki" to film jak każdy inny w naszym kraju. Jego akcja rozgrywa się w odrapanym małym mieście z krzywymi chodnikami. Wszyscy tam piją i narzekają, że życie nie ma sensu. Na ulicach same gruchoty ściągnięte kilkanaście lat temu z Niemiec. W głównych rolach dzieci z rozbitej rodziny. Już po kilku pierwszych kadrach można się spodziewać kolejnego „Ediego” – filmu z jabolami i beznadzieją na pierwszym planie.
Agaton Koziński
„Sztuczki", reż. Andrzej Jakimowski, Polska, 2007
Jednak reżyser Andrzej Jakimowski ucieka od takiego schematu. Dzięki sprytnemu zabiegowi. Kamerę skupia na Stefku (gra go Damian Ul), 10-letnim chłopcu, który do życia podchodzi z dziecięcą naiwnością. On wierzy, że w życiu wszystko jest możliwe, ale jednocześnie nie czeka z założonymi rękami, aż los przyniesie mu szczęście i bogactwo. Bierze sprawy w swoje ręce. Stara się tak zakląć rzeczywistość, aby potoczyła się ona według jego marzeń. Długo szuka sposobu, który pozwoli mu je zrealizować, ale końcu mu się udaje. Prawdziwy self-made man w amerykańskim stylu – ale pokazany przez Jakimowskiego w bajkowy, magiczny sposób. To połączenie tych dwóch elementów czyni „Sztuczki" filmem wyjątkowym.
„Kapitalizm bardzo mi odpowiada. W jego ramach mogę uzyskać niezależność, która mnie chroni" – mówił Jakimowski w wywiadzie. Sukces jego filmu to świetne uchwycenie specyfiki kapitalizmu i wpasowanie go w realia małomiasteczkowej Polski. W naszej kinematografii to połączenie niezwykle – i ta oryginalność przyniosła Jakimowskiemu mnóstwo laurów. Dobrze, że go doceniono, bo jest szansa, że znajdzie rzeszę naśladowców. Dość już nieustannego kopiowania „Ediego”.Agaton Koziński
„Sztuczki", reż. Andrzej Jakimowski, Polska, 2007