Rosyjscy najemnicy walczą w Afganistanie
"Poszukuję mężczyzn z uregulowanym stosunkiem do służby wojskowej, z doświadczeniem prowadzenia działań bojowych w terenie górzystym. Angielski mile widziany. Płaca wysoka" - dalej numer telefonu i dopisek "prosić attaché wojskowego". Ogłoszenie tej treści ukazało się na stronie internetowej petersburskiego oddziału Stowarzyszenia Byłych Żołnierzy Afganistanu.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ stowarzyszenie od pewnego czasu uważane jest za punkt kontaktowy przyszłych najemników, którzy chcieliby walczyć w Afganistanie, ale podany numer telefonu należał do... Ambasady USA w Rosji.
W roli kandydata na najemnika wystąpił dziennikarz stacji NTW. Zadzwonił pod wskazany numer i rozmawiał z mężczyzną przedstawiającym się jako podpułkownik Tom Relley, który wyraził zainteresowanie propozycją złożoną przez "doświadczonego żołnierza". Po wyemitowaniu w NTW nagranej rozmowy w ambasadzie amerykańskiej stwierdzono, że afera jest albo głupim dowcipem, albo prowokacją. - Naprawdę to się robi zupełnie inaczej. Czy uważasz, że Amerykanie daliby ogłoszenie przez Internet, podając numer telefonu do własnej ambasady? To blef - mówił mi rosyjski weteran, który wąchał już proch na niejednym froncie.
Rosyjskie władze nie zareagowały, chociaż za werbowanie najemników grozi w Rosji od czterech do ośmiu lat więzienia. Tymczasem do biur Stowarzyszenia Byłych Żołnierzy Afganistanu przychodzi coraz więcej osób, które chciałyby się zaciągnąć do płatnego wojska, ale zapewne ze względu na nadany sprawie rozgłos większość odchodzi z kwitkiem. Przewodniczący dzielnicowego koła byłych "Afgańców", kapitan Andriej Simolenko, twierdzi, że wielu chętnych i tak się nie nadaje. - Ci chłopcy nie mają pojęcia ani o wojnie, ani w ogóle o życiu - uważa Simolenko. Co prawda, zdarzają się także oferty następującej treści: "Jestem zainteresowany działaniami bojowymi w Afganistanie. Służyłem w Bagramie i Czeczenii; obecnie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych". Andriej deklaruje, że wszystkie takie listy wyrzuca do kosza. Twierdzi, że jego organizacja nie zajmuje się pośrednictwem, chociaż nie dziwi się, jeśli ktoś chce wyjechać: - Decydują warunki finansowe. Organizacje werbunkowe oferują po 5000 dolarów, to dla nas naprawdę dużo.
Rosyjscy zdobywcy Mazar-i-Szarif
Arkadij, pilot helikoptera w Czeczenii i Angoli, uważa, że bycie najemnikiem to praca jak każda inna. - Jeśli jesteś budowniczym czy lekarzem, dlaczego nie masz zarabiać za granicą, jeśli płacą tam zdecydowanie więcej? Ja też wyjeżdżam po to, żeby zarobić w swoim zawodzie - deklaruje. Arkadij - jak sam mówi - "na brak sławy nie narzeka", wobec tego nawet w rozmowie z polskim dziennikarzem nie chce ujawniać nazwiska. Nabór przez Internet? To bzdury. Według Arkadija, w przedstawicielstwach Uzbekistanu i Tadżykistanu są ludzie, którzy zajmują się werbunkiem najemników naprawdę umiejętnie. Trafia się do nich przez znajomych albo z polecenia stowarzyszeń weteranów z Afganistanu i Czeczenii. W Rosji odbywają się jedynie wstępne negocjację. Kontrakt zostaje podpisany za granicą - według rosyjskiego prawa karze podlega ten, kto werbuje albo uczestniczy w werbunku na terytorium federacji. Arkadij jest pewny, że w Afganistanie jest co najmniej kilkuset Rosjan.
- W oddziałach generała Dostuma mam kilku starych znajomych z Czeczenii. Ostatnio jeden z nich do mnie zadzwonił i powiedział: "Cześć, jestem w Mazar-i-Szarif" - mówi z uśmiechem.
Szlak bojowy "kontraktników"
Arkadij twierdzi, że rosyjscy żołnierze służą wszędzie, gdzie trwają konflikty zbrojne. Przedstawiciele rosyjskich władz coraz rzadziej udają, że nie ma problemu, choć minister obrony Siergiej Iwanow wciąż deklaruje, iż "żaden rosyjski żołnierz nie będzie walczył na afgańskiej ziemi". Sprawa trafiła nawet do Dumy. Deputowani komunistyczni postanowili zgłosić projekt nowelizacji ustawy - chcą, by karalne było służenie w obcej armii, a nie tylko werbowanie najemników. Zdaniem emerytowanego pułkownika Walerija Bykowa, zaostrzenie przepisów niczego nie zmieni. Jeśli w Rosji sierżant zarabia 100 dolarów a kapitan 150 dolarów, to nic nie powstrzyma ich przed "służbą zaciężną".
W Rosji istnieją legalne możliwości zostania żołnierzem najemnym, ale sprowadzają się one do służby w tak zwanych "gorących punktach", czyli wszędzie tam, gdzie państwo prowadzi wojny, ochraniając swoje interesy, zwłaszcza w Czeczenii. Przynajmniej teoretycznie wszyscy rosyjscy żołnierze, którzy tam walczą, są ochotnikami. Ponad połowa jednak to żołnierze kontraktowi, czyli tacy, którzy mieli uregulowany stosunek do służby wojskowej i nagle stwierdzili, że chcą walczyć w Czeczenii. W najlepszych czasach "kontraktnicy", bo tak się ich nazywa, zarabiali 1100 dolarów plus wynagrodzenie za stopień. Pieniądze otrzymywało się jednak "za warunki bojowe". Żołnierz kontraktowy, który pełnił służbę na przykład w Dagestanie, otrzymywał więc połowę tego, co zarabiał ktoś zdobywający Grozny.
"Kontraktnicy" zyskali w Czeczenii bardzo złą sławę. To im przypisywane są pogromy ludności cywilnej w Groznym czy Urus Martanie. Według moskiewskiego oddziału Amnesty International, jednostki "kontraktników" były bardziej brutalne niż te składające się z żołnierzy służby zasadniczej. Bywało też tak, że żołnierze jednostek liniowych interweniowali, gdy oddziały najemne (tzw. SOBR) rozpoczynały pogrom wśród cywilów.
Dwie strony frontu
Arkadij, który trzy lata walczył w Czeczenii, wiele razy słyszał historie o Ukraińcach i Rosjanach wspomagających Czeczenów. Być może te opowieści to mity, niewątpliwie jednak jeszcze na początku lat 90. rosyjscy żołnierze walczyli we wszystkich zapalnych punktach byłego ZSRR pod różnymi flagami. Znane są też wypadki zmiany frontu przez walczące za pieniądze "rosyjskie psy wojny" - w zależności od tego, kto ile płacił. Dobry specjalista - według Bykowa - potrafił rano bombardować pozycje Ormian, a wieczorem za wyższą sumę strzelać do Azerów.
Po rozpadzie Związku Radzieckiego wielu byłych żołnierzy Armii Czerwonej stało się najemnikami - wędrują z wojny na wojnę. Byli w Serbii, Tadżykistanie, na Kaukazie, teraz są w Afganistanie. Mój znajomy Arkadij do Afganistanu już się nie wybiera. Zapytał mnie jednak, czy nie znam jakichś nowych informacji z Abchazji. - Słyszałem - mówi - że coś ciekawego ma się tam niedługo zacząć.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ stowarzyszenie od pewnego czasu uważane jest za punkt kontaktowy przyszłych najemników, którzy chcieliby walczyć w Afganistanie, ale podany numer telefonu należał do... Ambasady USA w Rosji.
W roli kandydata na najemnika wystąpił dziennikarz stacji NTW. Zadzwonił pod wskazany numer i rozmawiał z mężczyzną przedstawiającym się jako podpułkownik Tom Relley, który wyraził zainteresowanie propozycją złożoną przez "doświadczonego żołnierza". Po wyemitowaniu w NTW nagranej rozmowy w ambasadzie amerykańskiej stwierdzono, że afera jest albo głupim dowcipem, albo prowokacją. - Naprawdę to się robi zupełnie inaczej. Czy uważasz, że Amerykanie daliby ogłoszenie przez Internet, podając numer telefonu do własnej ambasady? To blef - mówił mi rosyjski weteran, który wąchał już proch na niejednym froncie.
Rosyjskie władze nie zareagowały, chociaż za werbowanie najemników grozi w Rosji od czterech do ośmiu lat więzienia. Tymczasem do biur Stowarzyszenia Byłych Żołnierzy Afganistanu przychodzi coraz więcej osób, które chciałyby się zaciągnąć do płatnego wojska, ale zapewne ze względu na nadany sprawie rozgłos większość odchodzi z kwitkiem. Przewodniczący dzielnicowego koła byłych "Afgańców", kapitan Andriej Simolenko, twierdzi, że wielu chętnych i tak się nie nadaje. - Ci chłopcy nie mają pojęcia ani o wojnie, ani w ogóle o życiu - uważa Simolenko. Co prawda, zdarzają się także oferty następującej treści: "Jestem zainteresowany działaniami bojowymi w Afganistanie. Służyłem w Bagramie i Czeczenii; obecnie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych". Andriej deklaruje, że wszystkie takie listy wyrzuca do kosza. Twierdzi, że jego organizacja nie zajmuje się pośrednictwem, chociaż nie dziwi się, jeśli ktoś chce wyjechać: - Decydują warunki finansowe. Organizacje werbunkowe oferują po 5000 dolarów, to dla nas naprawdę dużo.
Rosyjscy zdobywcy Mazar-i-Szarif
Arkadij, pilot helikoptera w Czeczenii i Angoli, uważa, że bycie najemnikiem to praca jak każda inna. - Jeśli jesteś budowniczym czy lekarzem, dlaczego nie masz zarabiać za granicą, jeśli płacą tam zdecydowanie więcej? Ja też wyjeżdżam po to, żeby zarobić w swoim zawodzie - deklaruje. Arkadij - jak sam mówi - "na brak sławy nie narzeka", wobec tego nawet w rozmowie z polskim dziennikarzem nie chce ujawniać nazwiska. Nabór przez Internet? To bzdury. Według Arkadija, w przedstawicielstwach Uzbekistanu i Tadżykistanu są ludzie, którzy zajmują się werbunkiem najemników naprawdę umiejętnie. Trafia się do nich przez znajomych albo z polecenia stowarzyszeń weteranów z Afganistanu i Czeczenii. W Rosji odbywają się jedynie wstępne negocjację. Kontrakt zostaje podpisany za granicą - według rosyjskiego prawa karze podlega ten, kto werbuje albo uczestniczy w werbunku na terytorium federacji. Arkadij jest pewny, że w Afganistanie jest co najmniej kilkuset Rosjan.
- W oddziałach generała Dostuma mam kilku starych znajomych z Czeczenii. Ostatnio jeden z nich do mnie zadzwonił i powiedział: "Cześć, jestem w Mazar-i-Szarif" - mówi z uśmiechem.
Szlak bojowy "kontraktników"
Arkadij twierdzi, że rosyjscy żołnierze służą wszędzie, gdzie trwają konflikty zbrojne. Przedstawiciele rosyjskich władz coraz rzadziej udają, że nie ma problemu, choć minister obrony Siergiej Iwanow wciąż deklaruje, iż "żaden rosyjski żołnierz nie będzie walczył na afgańskiej ziemi". Sprawa trafiła nawet do Dumy. Deputowani komunistyczni postanowili zgłosić projekt nowelizacji ustawy - chcą, by karalne było służenie w obcej armii, a nie tylko werbowanie najemników. Zdaniem emerytowanego pułkownika Walerija Bykowa, zaostrzenie przepisów niczego nie zmieni. Jeśli w Rosji sierżant zarabia 100 dolarów a kapitan 150 dolarów, to nic nie powstrzyma ich przed "służbą zaciężną".
W Rosji istnieją legalne możliwości zostania żołnierzem najemnym, ale sprowadzają się one do służby w tak zwanych "gorących punktach", czyli wszędzie tam, gdzie państwo prowadzi wojny, ochraniając swoje interesy, zwłaszcza w Czeczenii. Przynajmniej teoretycznie wszyscy rosyjscy żołnierze, którzy tam walczą, są ochotnikami. Ponad połowa jednak to żołnierze kontraktowi, czyli tacy, którzy mieli uregulowany stosunek do służby wojskowej i nagle stwierdzili, że chcą walczyć w Czeczenii. W najlepszych czasach "kontraktnicy", bo tak się ich nazywa, zarabiali 1100 dolarów plus wynagrodzenie za stopień. Pieniądze otrzymywało się jednak "za warunki bojowe". Żołnierz kontraktowy, który pełnił służbę na przykład w Dagestanie, otrzymywał więc połowę tego, co zarabiał ktoś zdobywający Grozny.
"Kontraktnicy" zyskali w Czeczenii bardzo złą sławę. To im przypisywane są pogromy ludności cywilnej w Groznym czy Urus Martanie. Według moskiewskiego oddziału Amnesty International, jednostki "kontraktników" były bardziej brutalne niż te składające się z żołnierzy służby zasadniczej. Bywało też tak, że żołnierze jednostek liniowych interweniowali, gdy oddziały najemne (tzw. SOBR) rozpoczynały pogrom wśród cywilów.
Dwie strony frontu
Arkadij, który trzy lata walczył w Czeczenii, wiele razy słyszał historie o Ukraińcach i Rosjanach wspomagających Czeczenów. Być może te opowieści to mity, niewątpliwie jednak jeszcze na początku lat 90. rosyjscy żołnierze walczyli we wszystkich zapalnych punktach byłego ZSRR pod różnymi flagami. Znane są też wypadki zmiany frontu przez walczące za pieniądze "rosyjskie psy wojny" - w zależności od tego, kto ile płacił. Dobry specjalista - według Bykowa - potrafił rano bombardować pozycje Ormian, a wieczorem za wyższą sumę strzelać do Azerów.
Po rozpadzie Związku Radzieckiego wielu byłych żołnierzy Armii Czerwonej stało się najemnikami - wędrują z wojny na wojnę. Byli w Serbii, Tadżykistanie, na Kaukazie, teraz są w Afganistanie. Mój znajomy Arkadij do Afganistanu już się nie wybiera. Zapytał mnie jednak, czy nie znam jakichś nowych informacji z Abchazji. - Słyszałem - mówi - że coś ciekawego ma się tam niedługo zacząć.
Więcej możesz przeczytać w 47/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.