Jolanta codziennie budzi się z widokiem na mur. Jej dom jest ostatni we wsi, do granicy z Białorusią ma niecałe dwieście metrów.
– Miałam ostatnio sen – opowiada. – Strzelali do nas, kule latały wokół, przestrzelili nam dach. Ja się martwiłam, że będzie ciekło! Ale mąż powiedział: ty się nie martw, że będzie ciekło, jak zaraz nam dom spalą.
Tamtego ranka obudziła się przerażona.
– Nie będę uciekać, bo gdzie? – pyta Jolanta. – Najbardziej się boję, że trafi się idiota, który strzeli, odpali rakietę i wywoła konflikt. Jak oglądam telewizję, czytam gazety, to czasami mam takie dni, gdy myślę, że to nieuniknione. Boję się, że przejdą uchodźcy, a za nimi białoruscy żołnierze. Nie należę do ludzi strachliwych, ale jest coraz gorzej, coraz ciężej.
Przy swojej ulicy ma już tylko jedną sąsiadkę. Wieś przez ostatnie lata pustoszała. Starsi umierali, młodzi nie chcieli zostawać. Domy zarastały chaszczami. Niektóre kupili miastowi. Ściany odmalowali, trawę skosili. Przyjeżdżają, ale zwykle na weekendy. Podobnie ci, którzy ani nie chcieli wracać, ani sprzedawać domów swoich bliskich.
– Uspokoiłam się, kiedy było wojsko. Stacjonowali na początku ulicy – opowiada Jolanta. – Myślałam sobie, że oni nie dadzą rady, bo przecież musieliby pokonać naszych, a nasi mogliby szybko wsiąść w te różne pojazdy, bronić nas. Ale teraz, kiedy zobaczyłam, jak oni rozginają płot, jak przechodzą, to mi się słabo zrobiło. Jestem bardzo za tym, żeby granicę wzmocnili. Nie chodzi o żadną politykę, czy to PiS, czy KO, bo granica jest granicą. Trzeba nas bronić.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.