Od wielu dni mieszkańcy południowo-zachodniej Polski zmagają się ze skutkami powodzi. Obrazy z Kłodzka, Lądka-Zdroju czy Głuchołazów są wstrząsające – miasta wyglądają, jakby przetoczyła się przez nie wojna a skala zniszczeń jest aż trudna do opisania. W tle rozgrywa się też inny dramat – zwierzaków, które także ucierpiały wskutek powodzi.
Powódź 2024. „Nagroda Fafika” nie dla wszystkich
W sieci pojawiały się nagrania ratowników i zwykłych ludzi, którzy z narażeniem życia ratowali „czworonożnych powodzian”. Make Life Harder przyznawało swoją klasyczną „Nagrodę Fafika”, internauci gratulowali bohaterskiej postawy m.in. mieszkańcom Wrocławia, którzy błyskawicznie odpowiedzieli na apel zoo o pomoc w zabezpieczeniu terenu. Te wyjątkowo godne pochwały czyny nie mogą jednak przysłonić prawdy o dramacie, który rozegrał się na Dolnym Śląsku.
Łukasz Litewka opublikował szokujące zdjęcia, na których widać przerażonego psa uwięzionego na wysepce. Zwierzak ledwo trzyma się gruntu. Dzięki ratownikowi życie czworonoga udało się uratować. Tuż po akcji z pobliskiego budynku wyszedł...jego opiekun. „Jest właścicielem psa, ciągnie go za obrożę i zabiera do domu. Koniec interwencji a całość tej sytuacji mogę podsumować tylko jednym słowem na 5 liter, którego nie mogę tutaj napisać. To jest chore” – ocenił poseł Lewicy.
Do sieci trafiło także nagranie, na którym widać uwięzionego w budzie psa dryfującego po wodzie. – Ja tego psa tu nie zostawię, nawet nie ma szans – mówił ratownik, który podpłynął do zwierzaka, ratując mu w ten sposób życie.
Dramatyczny stan zwierząt uratowanych z powodzi
Stan wielu uratowanych czworonogów jest wprost dramatyczny– są wygłodzone, wychudzone, niektóre walczą o życie. I nie jest to efekt tylko powodzi, ale długotrwałego zaniedbania. Na problem zwróciła uwagę Fundacja dla Szczeniąt Judyta. Członkowie organizacji ruszyli na pomoc zwierzakom i przygarnęli pod swoją opiekę psy z zalanych terenów.
– Nasze serca łamią się na myśl o tym, przez co przechodzą te biedne zwierzęta. To ofiary nie tylko żywiołu, ale często także wcześniejszej bezdomności czy zaniedbania. Te psy przetrwały prawdziwy koszmar i teraz potrzebują naszej natychmiastowej pomocy. Niestety, ich stan zdrowia w wielu przypadkach jest niepewny, a my nie wiemy, z czym dokładnie przyjdzie nam się zmierzyć – podkreśliła Małgorzata Judyta Brzezińska z fundacji.
Powódź na Dolnym Śląsku. Tak ludzie doprowadzili do tragedii zwierząt
Aż ciężko sobie wyobrazić, do ilu zwierząt nie udało się dotrzeć z pomocą. Tylko w Lwówku Śląskim na terenie ogródków działkowych śmierć w wyniku powodzi poniosło ponad 80 królików, a także gołębie i kury. W wielu przypadkach tragedia zwierząt to wina człowieka. Niektórzy podczas ewakuacji kompletnie zapominali o zwierzakach, zostawiali psy na łańcuchach czy przywiązane zwierzęta gospodarskie, skazując je w ten sposób na pewną śmierć.
Czasami wystarczyło zrobić naprawdę niewiele – odpięcie z łańcucha może uratować zwierzakowi życie (pomijając sam fakt, że to zwierzę nigdy nie powinno być trzymane na łańcuchu). „Zwierzęta niemal w 100 proc. zależne są od ludzi. Pies zamknięty w kojcu, lub przypięty na łańcuchu w przypadku nadejścia fali powodziowej skazany jest na śmierć” – zaznaczali przedstawiciele krakowskiej fundacji Skrzydlaty Pies.
Agata Geilke ze schroniska Pegasus, które zorganizowało misję pomocową na Dolnym Śląsku, uspokajała w rozmowie z Wprost.pl, że wielu miejscach sytuacja jest trudna, ale nie jest to aż taka skala, jak się spodziewano. – Spora część mieszkańców zrobiła wiele, aby zabezpieczyć zwierzęta – zapewniła.
Przy okazji dodała, że zejście wody nie oznacza końca dramatu zwierząt. – Sytuacja wyglądała lepiej w czasie samej powodzi, niż obecnie. Zaczynają się piętrzyć problemy: dostajemy mnóstwo telefonów od osób, których koty czy psy napiły się wody z fali powodziowej i cierpią teraz na problemy żołądkowe a dostęp do weterynarzy jest mocno utrudniony. Są osoby, które powracały do swoich gospodarstw i są zdziwione, że przeżyła tylko część zwierząt. Do ludzi zaczyna dochodzić, że problemy dopiero się zaczynają. W wielu miejscach nie ma dostępu do wody, nie ma suchego siana, aby nakarmić konie. Są problemy z dojazdem, brakuje suchych miejsc, w których można składować pożywienie – wyliczała w rozmowie z Wprost.pl.
Pomoc dla powodzian nie dla wszystkich?
Nagrania, które pokazywały ogrom cierpienia zwierząt na zalanych terenach sprawiły, że w sieci aż zaroiło się od komentarzy od osób, które stanowczo podkreślały, że nie chcą, aby ich pomoc finansowa czy rzeczowa trafiła do osób, które przyczyniły się do tragedii "małych powodzian".
„O niczym innym tak nie myślę jak o tym, ile zwierząt zginęło przez bezwzględność ludzi”; „nie chciałbym, żeby moja pomoc trafiła do kogoś, kto zostawił psa na łańcuchu, żeby ten się utopił”; „tym, co zostawili psy na pewną śmierć: wolałabym, żebyście to wy się potopili – możecie się oburzać na te słowa, ale wystarczyło tylko odpiąć łańcuch, otworzyć bramki”; „żadnej litości i współczucia dla tych, którzy skazali zwierzęta na śmierć, nie zasługujecie nawet na złotówkę pomocy”; „nie współczuję każdemu z tych zalanych, bo połowa z nich na tych wsiach to właśnie oprawcy zwierząt”; „widać karma jednak wraca i dosięga tych, którzy nie mają serca” – to tylko niektóre komentarze, jakie można znaleźć w sieci.
„Moja empatia kończy się na ofiarach, nie obejmuje sprawców”
Karolina Kuszlewicz, adwokatka zajmują się ochroną zwierząt, w rozmowie z Wprost.pl stwierdziła, że „wszyscy którzy stracili domy w powodzi powinni dostać pomoc, ale ci którzy doprowadzili do krzywdy zwierząt, powinni za to odpowiedzieć”. – Moja empatia kończy się na ofiarach, nie obejmuje sprawców. Nie mam współczucia dla sprawców przemocy, dla tych, którzy, mając możliwość choćby uwolnienia zwierząt z pułapek, w których na co dzień je trzymają, przez brak zaopiekowania się, sprawili zwierzętom jeszcze większą tragedię – tłumaczyła.
– Uważam, że jest to rażąco niesprawiedliwe, że takie osoby z jednej strony otrzymają pełne wsparcie od państwa, a z drugiej pozostaną bezkarne w zakresie swojego postępowania wobec zwierząt. Solidarność, bohaterskie gesty związane z wzajemną pomocą są ważne i piękne, ale nie oddają całości obrazu i zamazują obraz tragedii zwierząt. Mamy bowiem i bohaterskie akcje, gdzie zwierzęta są ratowane i ludzi, którzy zostawili je na pewną śmierć – dodała.
Jednocześnie prawniczka przyznała, że „cieszy się, że w debacie publicznej pojawiają się podobne głosy,bo jest to pierwszy krok do tego, aby zacząć myśleć o zwierzętach w sposób podmiotowy”. – Doceniam, że jest odwaga mówienia o tym, że solidarnością z poszkodowanymi nie można zamazać tego, że na zalanych terenach doszło do ogromnej tragedii zwierząt – podsumowała.
Co mówi prawo o ratowaniu zwierząt?
Karolina Kuszlewicz zwróciła uwagę na łamach Wprost.pl, że ustawa o ochronie zwierząt mówi jasno, że właściciele i opiekunowie zarówno zwierząt domowych, jak i gospodarskich, są zobowiązani do ich ochrony i zapewnienia właściwych warunków utrzymania. – Te wytyczne dotyczą życia codziennego, ale także sytuacji kryzysowych. Przepisy jasno stwierdzają, że wystawienie zwierząt na szkodliwe działanie warunków atmosferycznych jest znęcaniem się. Ci, którzy w pełni świadomie zostawili psy przykute do łańcuchów, króliki w klatkach czy krowy lub świnie przywiązane do obory/stodoły, bez możliwości uwolnienia się, a mieli możliwość choćby ich uwolnienia, popełnili przestępstwo znęcania się nad zwierzętami – podkreśliła prawniczka.
Autorka instagramowego profilu „Adwokatka zwierzakom” i założycielka Kancelarii nad Wisłą zaznaczyła jednak, że w polskim prawie brakuje szczegółowych procedur odnośnie traktowania zwierząt w sytuacjach wyjątkowych.
– Bądźmy szczerzy, te wytyczne, które dotyczą życia codziennego, przepisy o właściwych warunkach bytowania zwierząt, nawet w warunkach spokoju bardzo często nie są przestrzegane. Skoro normalny standard jest niski, to przy katastrofach typu powódź, tylko się to nasila. To, co aktualnie obserwujemy, to efekt codziennego złego traktowania zwierząt. Zwierzęta, które są na co dzień kochane, są ratowane. Te, które właściciele traktują jak przedmiot użytkowy, w czasie kryzysu są zostawione same sobie i często skazywane na pewną śmierć – tłumaczyła.
Specjalna służba na ratunek zwierzętom
Zapytana o rozwiązania, które mogłyby pomóc uniknąć podobnych dramatów w przyszłości, Karolina Kuszlewicz wskazuje na potrzebę utworzenia dedykowanej służby ochrony zwierząt, która działałaby zarówno na co dzień, jak w i chwilach katastrofy. Jej członkowie zajmowaliby się udzielaniem pomocy i zapewnianiem ewakuacji wyłącznie zwierzętom.
– Aktualnie nie ma takiego systemu zabezpieczania, nikt nie ma zapisane w swoich obowiązkach zajmowania się ewakuacją zwierząt jako głównym zadaniem. W momencie, gdy pojawiały się pierwsze ostrzeżenia, że do Polski zbliża się fala powodziowa, powinni być przedstawiciele służb, którzy chodziliby od domu do domu, wskazywali punkty ewakuacji i pokazywali mieszkańcom możliwości. Aktualnie takiego wsparcia od państwa po prostu nie ma – mówiła.
„Powinniśmy ratować to, co żyje, a nie pilnować telewizora”
Z kolei Agata Geilke oceniła, że kluczem jest to, aby ludzie zrozumieli, że muszą ewakuować siebie i zwierzaki i nie ignorowali poleceń służb. – W wielu miastach po apelach po ewakuację, na taki krok decydował się bardzo mały ułamek mieszkańców. Tymczasem powinniśmy ratować to, co żyje a nie pilnować telewizora. To jest podstawa. Ogromna część akcji ratunkowych dotyczyła osób, które ewakuowały się za późno, lub nie ewakuowały się w ogóle. O dziwo lepiej sytuacja wyglądała na wsiach, niż w miastach, tutaj ludzie znacznie sprawniej się organizowali – komentowała.
Według prezeski zarządu Instytutu Empatii to jest nieodrobiona lekcja z powodzi z 1997 roku, kiedy ludzie nie wiedzieli, co mają robić, jak się zachować w trudnej sytuacji. – Tego też zabrakło w komunikacji rządowej – informacji, że ludzie powinni się sami organizować i zadbać o siebie i swoje zwierzęta, ponieważ po prostu nie ma tyle wojska i służb, aby dotarły one do każdego – podsumowała.
Czytaj też:
Dramatyczna walka o życie zwierząt, które ucierpiały w powodzi. Tak można im pomóc!Czytaj też:
Dramatyczny apel przedsiębiorcy z Nysy. „Panie premierze, zostało mi ostatnie tysiąc złotych”