Szokujące szczegóły zbrodni Kajetana Poznańskiego. „Kobieta wyglądała jak lalka”

Szokujące szczegóły zbrodni Kajetana Poznańskiego. „Kobieta wyglądała jak lalka”

Dodano: 
Malta, 2016 rok. Kajetan P. eskortowany do sądu w Valletcie
Malta, 2016 rok. Kajetan P. eskortowany do sądu w Valletcie Źródło: PAP/EPA
„Zgon pokrzywdzonej stwierdzono kilka minut po godzinie piętnastej, ale wiedzieliśmy, że do zabójstwa doszło kilka godzin wcześniej. Wskazywały na to pewne procesy, które zachodzą w ciele po śmierci, jak plamy opadowe i stężenie pośmiertne, czyli zesztywnienie. Początkowo sądziliśmy, że mieszkanie przy ulicy Potockiej jest miejscem zbrodni. Nie bardzo byliśmy w stanie zrozumieć, po co sprawca odciął głowę. Zrobił to zresztą bardzo precyzyjnie, jak rzeźnik, lekarz albo chociaż student medycyny. Domniemywaliśmy, że może chciał zbezcześcić ofiarę, ale z drugiej strony nie ranił innych części ciała” ‒ wspomina prokurator Pietrzak w książce „Taki dobry chłopak. Sprawa Kajetana Poznańskiego”.

W lutym 2016 roku Kajetan Poznański, dwudziestosiedmioletni bibliotekarz, syn pani prokurator i architekta, zamordował w Warszawie wybraną losowo kobietę. Traf padł na trzydziestojednoletnią lektorkę języka włoskiego, Kasię. W dniu zabójstwa miała lecieć do swojego ukochanego Emanuela, który szykował się do wyjścia po nią na bolońskie lotnisko. Dodatkową lekcję – jak się okazało z zabójcą – wzięła po to, aby mieć kilka euro więcej na wyjazd do Włoch.

Hanna Dobrowolska przekopała się przez tysiące stron akt sądowych, rozmawiała z biegłymi psychiatrami, prawnikami, osobami z bezpośredniego otoczenia Kajetana Poznańskiego. Przeanalizowała całą dokumentację i wszystkie dostępne dane dotyczące sprawy. Czy pozwoli to jednak odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że wykształcony, wrażliwy i sprawiający wrażenie delikatnego człowiek mógł dopuścić się tak niewyobrażalnego okrucieństwa?

Publikujemy fragment książki pt. „Taki dobry chłopak. Sprawa Kajetana Poznańskiego”

Akt 3 

Trupi dyżur

Tak zwany dyżur zdarzeniowy w prokuraturze rejonowej najczęściej trwa siedem dni. Prokurator pobiera telefon służbowy w piątek po południu i przez kolejny tydzień musi całą dobę być gotowy jechać „na zdarzenie”. Prokuratorzy mówią na niego „trupi dyżur”, bo zwykle są wzywani do zgonu, który może mieć związek z jakimś przestępstwem. Jeżdżą głównie do wisielców, topielców, skoczków, wypadków drogowych, do zwłok w melinach i do zabójstw, choć tych nie ma wcale dużo. Trzeciego lutego 2016 roku taki dyżur w Prokuraturze Rejonowej Warszawa-Żoliborz pełnił prokurator Paweł Pietrzak.

To nie był jego przydział, zamienił się z koleżanką z działu, która mocno się rozchorowała i nie była dyspozycyjna. Ani dyżuru, ani nawet pierwszej połowy trzeciego dnia lutego prokurator Pietrzak nie zapamiętał jakoś szczególnie. Po godzinie piętnastej myślami był już w drodze do domu, miał odebrać córkę z przedszkola, zrobić jakieś zakupy. Wtedy zadzwonił służbowy telefon.

„Policjant poinformował mnie, że w bloku przy ulicy Potockiej jest pożar, a podczas dogaszania straż pożarna ujawniła zwłoki kobiety. Na początku miałem cząstkowe informacje, nie wiedziałem jeszcze, co się wydarzyło. Gdy jechałem na miejsce, policja znów zadzwoniła. Dowiedziałem się wtedy, że ta kobieta, którą znaleziono, nie ma głowy i nie wiadomo, gdzie ta głowa jest. Już czułem, że to będzie coś poważniejszego, bo samobójstwo i wypadek ze zrozumiałych względów wykluczyłem, nie będąc jeszcze na miejscu” – powiedział mi prokurator Pietrzak.

Po ośmiu latach od zdarzenia wciąż dokładnie pamiętał szczegóły tej interwencji. Przed blokiem stał wóz straży pożarnej, była policja i sporo gapiów. Prokurator wraz z grupą oględzinową wszedł na górę.

„Weszliśmy do skromnie umeblowanego pokoju, w którym leżały zwłoki szczupłej kobiety w pozycji embrionalnej. Ciało było nadpalone, owinięte w czarny worek i chyba jakąś torbę. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, kim jest pokrzywdzona. O sprawcy też nie mieliśmy żadnego pojęcia. W tym lokalu w momencie pożaru nikogo nie było” – usłyszałam.

Źródło: Wprost