Gdy zapali się drewniany dom, których w Otwocku wciąż stoją dziesiątki, płonie jak zapałka. Płomienie trawią werandy, stropy i rosnące obok drzewa. Pali się igliwie, którym ocieplano ściany, temperatura sięga kilkuset stopni. Gdy przyjeżdżają strażacy, często nie mają czego ratować. Akcje trwają jednak wiele godzin, bo ogień kryje się w ścianach i drewnianej konstrukcji. Tak płoną zabytkowe świdermajery, ale też dawne letniskowe domy lub pensjonaty, które rozpadały się przez lata.
Mieszkańcy wtedy pytają: kolejne czyszczenie deweloperskie? Komu potrzebna jest działka? Kto postawi nowy blok?
Ironizują, że świdermajer to jeden z najbardziej łatwopalnych stylów architektonicznych, którego łatwopalność rośnie wraz z wartością działki. Że doszło do „samozapłonu” dawno odciętej instalacji elektrycznej. Nazywają pożary „podpaleniami inwestycyjnymi”.
– Pustostany palą się bardzo szybko. Stoją co najwyżej rok – słyszę w Otwocku.
Rudery po świetności
Drewniane domy to pozostałość po uzdrowiskowym rozkwicie Otwocka. Przed wojną miasto przyciągało rześkim sosnowym powietrzem, czystą wodą Świdra i malowniczymi plażami. To wszystko tuż pod Warszawą, skąd można było dojechać bezpośrednio koleją.
Letnicy i kuracjusze wypoczywali w drewnianych domach, które powstawały od końcówki XIX wieku aż do lat trzydziestych XX wieku. Styl, w jakim je budowano, zapoczątkował Michał Elwiro Adriolli, który jako jeden z pierwszych postawił nad Świdrem willę i kilkanaście domów na wynajem. Jednak to nie Adriolli, ale Konstanty Ildefons Gałczyński żartobliwe nazwał powstające w Otwocku i okolicach domy „świdermajerami”. I tak już zostało.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.