Recenzja nie przeczytanej książki
Są pewne rodzaje książek, których najzwyczajniej w świecie nie czytam. Nie czytam więc - ku żalowi mego młodszego syna - książek z gatunku fantasy. Po prostu uważam je za intelektualną łatwiznę, gdzie rzeczywiste problemy rozwiązuje się w sposób nadprzyrodzony. Na przykład w książkach o Harrym Potterze wystarczy wsypać do ognia proszku fiuu, aby bez wysiłku znaleźć się w dowolnym miejscu. Niestety, a raczej właśnie "stety", Hillary nie używał proszku fiuu, gdy pierwszy wspiął się na Mount Everest. Tak samo Małysz musi - mimo ogromnego talentu - ciężko pracować, aby następnie zachwycać świat swymi skokami.
Nie czytam też książek o globalizacji, czyli globalnej gospodarce. Przede wszystkim dlatego, że książki o globalizacji piszą - i to kiepsko! - wyłącznie jej przeciwnicy. Nie istnieje bowiem dziedzina ekonomii pod nazwą "globalizacja". Jeśli chcesz wiedzieć, kiedy globalizacja się zaczęła, sięgasz po historię gospodarczą, z której wynika, że od początku istnienia w miarę rzetelnych statystyk (XVIII wiek) tempo handlu światowego przewyższało tempo produkcji światowej, czyli gospodarka światowa od 1720 r. integrowała się coraz bardziej. (Tak naprawdę zresztą integrowała się od czasów fenickich, greckich i rzymskich, czyli odkąd ludzie nauczyli się handlować i podróżować na większe odległości.)
Jeśli chcę wiedzieć, jakie korzyści przynosi handel światowy, też nie sięgam do globalistycznych elukubracji, tylko do teorii handlu międzynarodowego, która uczy korzyści absolutnych, komparatywnych i alternatywnych teorii handlu, wyjaśniających tenże handel między krajami, które produkują te same dobra. Kiedy chcę wiedzieć, jakie korzyści przynosi tak nie lubiany przez antyglobalistów przepływ kapitału, sięgam po teorię finansów międzynarodowych, która zaczyna się od spraw najprostszych. Mianowicie wyjaśnia, dlaczego kapitał przemieszcza się z krajów, gdzie jest go dużo, do krajów, gdzie jest go mało - bo tam uzyskuje wyższą cenę (stopę procentową). Ponieważ jednak niedobór kapitału powodował, że nie sfinansowane pozostawały tam projekty wysoce opłacalne, pożyczający kapitał uzyskują wysokie przychody, które pozwalają im spłacać pożyczki i zatrzymać dla siebie wcale przyzwoitą nadwyżkę. Tak więc i z przepływu kapitału korzystają obie strony.
Jeśli chcę wiedzieć, dlaczego przedsiębiorstwa międzynarodowe spełniają tak ważną funkcję w globalnej gospodarce, sięgam do ekonomiki tego zagadnienia. Pozwala ona wyjaśnić, dlaczego są one najlepszym mechanizmem transferu umiejętności techniczno-produkcyjnych. Po prostu przenoszą tę wiedzę w "pakiecie" obejmującym kapitał, technologię, kompetencje menedżerskie itd. Dlatego na przykład klapą zakończył się transfer technologii do krajów komunistycznych, gdzie wszystko kupowano oddzielnie, przy czym management pozostawał w ręku planistycznych nieudaczników, a sukcesem - transfer tychże technologii do krajów postkomunistycznych.
Innymi słowy - o gospodarce globalnej, jej funkcjonowaniu i pożytkach z niej płynących dowiaduję się z literatury opartej na sprawdzonej wiedzy, podczas gdy piszący książki o globalizacji jej przeciwnicy z reguły o gospodarce wiedzą niewiele.
Nie bardzo wiadomo, jakie kompetencje mieli dwaj Niemcy piszący o rzekomo dominującej zasadzie 20/80 i cytowani bezrefleksyjnie przez parę kolejnych lat, zanim nie zostali wyparci z mediów przez innych autorów gładko pisanych nonsensów. Przypominam: 20 proc. siły roboczej zaspokaja potrzeby na dobra i usługi całego świata, a 80 proc. jest z produkcyjnego punktu widzenia niepotrzebne. Nonsens oczywisty, łatwo weryfikowalny ze statystyk siły roboczej, zatrudnienia i bezrobocia. Nie wiadomo też, jakie kwalifikacje ma multikulturalny autor nie mniej bzdurnej książeczki o globalizacji (wspomniany już przeze mnie z innej okazji na tych łamach). Nie wiadomo, jakie dokładnie kwalifikacje ma autor "Turbokapitalizmu", przedstawiany jako "znany strateg, konsultant i pisarz". Najprawdopodobniej jest to pisarz ze wspomnianego gatunku fantasy, bo realiów gospodarki światowej w jego książce doszukać się trudno...
Nie czytam też książek zapowiadających, że kolejna rewolucja technologiczna pozbawi ludzi miejsc pracy. Dlatego też odmownie potraktowałem swego czasu propozycję napisania recenzji książki Jeremy’ego Rifkina "Koniec pracy", nie pamiętam przez kogo złożoną, bo list razem z książką powędrował ad kosz. Rifkin został przedstawiany w wywiadzie we "Wprost" jako wielce wpływowy ekonomista w kręgu doradców byłego prezydenta Clintona. Chciałoby się westchnąć: "Boże, chroń nas od wpływowych przyjaciół, bo od wrogów sam się uchronię"...
Ile razy słyszałem już ten nonsens! Rifkina od Ludda dzielą ponad dwa wieki, ale o ileż mniej, jeśli idzie o zrozumienie procesów gospodarczych! Przypominam, że pod koniec XVIII wieku Ned Ludd zniszczył krosna mechaniczne, bo według niego odbierały pracę tkaczom używającym krosien poruszanych siłą mięśni. Luddystami nazywano angielskich robotników, którzy w latach 1811-1816 czynili grupowo to samo.
Między Luddem a Rifkinem gospodarka światowa przeszła erę mechanizacji, następnie automatyzacji, komputeryzacji, wkroczyła w erę internetyzacji, a zatrudnienie w skali globalnej stale rośnie. I nie ma żadnego sensownego ekonomicznie powodu, aby w przyszłości miało być inaczej.
Oczywiście, jak w starym dowcipie o tym, czy w komunizmie będą pieniądze ("u jednych będą, u drugich nie będą"), w jednych krajach pracy będzie więcej, a w drugich mniej. W miarę łatwo przewidzieć, gdzie będzie tak, a gdzie inaczej. Niedawne badania niemieckiego instytutu rynku pracy z Norymbergi wykazały, że kraje Unii Europejskiej zaczynają zwiększać zatrudnienie o 0,4 proc. na każdy procent wzrostu PKB dopiero wtedy, gdy tempo wzrostu PKB wynosi 2,75 proc. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych zatrudnienie zaczyna rosnąć - i to o 0,7 proc. na każdy procent przyrostu PKB - już po osiągnięciu 0,5 proc. wzrostu PKB. Jeśli dodam do tego, że tzw. wiedza obiegowa mówi, iż w Polsce zatrudnienie wzrasta dopiero po przekroczeniu 4-5 proc. wzrostu PKB rocznie, to zorientujemy się, gdzie naprawdę jesteśmy. I zalecałbym politykom pokrzykującym na Radę Polityki Pieniężnej, aby poczytali raczej dr. Wernera z Norymbergi niż wzmiankowanego "wpływowego doradcę" (przy optymistycznym założeniu, że są w stanie przeczytać i zrozumieć to, co tam zostało napisane!). Dowiedzą się dużo więcej o przyczynach, które sprawiają, że w jednych krajach zatrudnienie rośnie, a w drugich nie albo ledwo, ledwo. Byłoby to z pożytkiem dla dzisiejszych i przyszłych polskich bezrobotnych.
Nie czytam też książek o globalizacji, czyli globalnej gospodarce. Przede wszystkim dlatego, że książki o globalizacji piszą - i to kiepsko! - wyłącznie jej przeciwnicy. Nie istnieje bowiem dziedzina ekonomii pod nazwą "globalizacja". Jeśli chcesz wiedzieć, kiedy globalizacja się zaczęła, sięgasz po historię gospodarczą, z której wynika, że od początku istnienia w miarę rzetelnych statystyk (XVIII wiek) tempo handlu światowego przewyższało tempo produkcji światowej, czyli gospodarka światowa od 1720 r. integrowała się coraz bardziej. (Tak naprawdę zresztą integrowała się od czasów fenickich, greckich i rzymskich, czyli odkąd ludzie nauczyli się handlować i podróżować na większe odległości.)
Jeśli chcę wiedzieć, jakie korzyści przynosi handel światowy, też nie sięgam do globalistycznych elukubracji, tylko do teorii handlu międzynarodowego, która uczy korzyści absolutnych, komparatywnych i alternatywnych teorii handlu, wyjaśniających tenże handel między krajami, które produkują te same dobra. Kiedy chcę wiedzieć, jakie korzyści przynosi tak nie lubiany przez antyglobalistów przepływ kapitału, sięgam po teorię finansów międzynarodowych, która zaczyna się od spraw najprostszych. Mianowicie wyjaśnia, dlaczego kapitał przemieszcza się z krajów, gdzie jest go dużo, do krajów, gdzie jest go mało - bo tam uzyskuje wyższą cenę (stopę procentową). Ponieważ jednak niedobór kapitału powodował, że nie sfinansowane pozostawały tam projekty wysoce opłacalne, pożyczający kapitał uzyskują wysokie przychody, które pozwalają im spłacać pożyczki i zatrzymać dla siebie wcale przyzwoitą nadwyżkę. Tak więc i z przepływu kapitału korzystają obie strony.
Jeśli chcę wiedzieć, dlaczego przedsiębiorstwa międzynarodowe spełniają tak ważną funkcję w globalnej gospodarce, sięgam do ekonomiki tego zagadnienia. Pozwala ona wyjaśnić, dlaczego są one najlepszym mechanizmem transferu umiejętności techniczno-produkcyjnych. Po prostu przenoszą tę wiedzę w "pakiecie" obejmującym kapitał, technologię, kompetencje menedżerskie itd. Dlatego na przykład klapą zakończył się transfer technologii do krajów komunistycznych, gdzie wszystko kupowano oddzielnie, przy czym management pozostawał w ręku planistycznych nieudaczników, a sukcesem - transfer tychże technologii do krajów postkomunistycznych.
Innymi słowy - o gospodarce globalnej, jej funkcjonowaniu i pożytkach z niej płynących dowiaduję się z literatury opartej na sprawdzonej wiedzy, podczas gdy piszący książki o globalizacji jej przeciwnicy z reguły o gospodarce wiedzą niewiele.
Nie bardzo wiadomo, jakie kompetencje mieli dwaj Niemcy piszący o rzekomo dominującej zasadzie 20/80 i cytowani bezrefleksyjnie przez parę kolejnych lat, zanim nie zostali wyparci z mediów przez innych autorów gładko pisanych nonsensów. Przypominam: 20 proc. siły roboczej zaspokaja potrzeby na dobra i usługi całego świata, a 80 proc. jest z produkcyjnego punktu widzenia niepotrzebne. Nonsens oczywisty, łatwo weryfikowalny ze statystyk siły roboczej, zatrudnienia i bezrobocia. Nie wiadomo też, jakie kwalifikacje ma multikulturalny autor nie mniej bzdurnej książeczki o globalizacji (wspomniany już przeze mnie z innej okazji na tych łamach). Nie wiadomo, jakie dokładnie kwalifikacje ma autor "Turbokapitalizmu", przedstawiany jako "znany strateg, konsultant i pisarz". Najprawdopodobniej jest to pisarz ze wspomnianego gatunku fantasy, bo realiów gospodarki światowej w jego książce doszukać się trudno...
Nie czytam też książek zapowiadających, że kolejna rewolucja technologiczna pozbawi ludzi miejsc pracy. Dlatego też odmownie potraktowałem swego czasu propozycję napisania recenzji książki Jeremy’ego Rifkina "Koniec pracy", nie pamiętam przez kogo złożoną, bo list razem z książką powędrował ad kosz. Rifkin został przedstawiany w wywiadzie we "Wprost" jako wielce wpływowy ekonomista w kręgu doradców byłego prezydenta Clintona. Chciałoby się westchnąć: "Boże, chroń nas od wpływowych przyjaciół, bo od wrogów sam się uchronię"...
Ile razy słyszałem już ten nonsens! Rifkina od Ludda dzielą ponad dwa wieki, ale o ileż mniej, jeśli idzie o zrozumienie procesów gospodarczych! Przypominam, że pod koniec XVIII wieku Ned Ludd zniszczył krosna mechaniczne, bo według niego odbierały pracę tkaczom używającym krosien poruszanych siłą mięśni. Luddystami nazywano angielskich robotników, którzy w latach 1811-1816 czynili grupowo to samo.
Między Luddem a Rifkinem gospodarka światowa przeszła erę mechanizacji, następnie automatyzacji, komputeryzacji, wkroczyła w erę internetyzacji, a zatrudnienie w skali globalnej stale rośnie. I nie ma żadnego sensownego ekonomicznie powodu, aby w przyszłości miało być inaczej.
Oczywiście, jak w starym dowcipie o tym, czy w komunizmie będą pieniądze ("u jednych będą, u drugich nie będą"), w jednych krajach pracy będzie więcej, a w drugich mniej. W miarę łatwo przewidzieć, gdzie będzie tak, a gdzie inaczej. Niedawne badania niemieckiego instytutu rynku pracy z Norymbergi wykazały, że kraje Unii Europejskiej zaczynają zwiększać zatrudnienie o 0,4 proc. na każdy procent wzrostu PKB dopiero wtedy, gdy tempo wzrostu PKB wynosi 2,75 proc. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych zatrudnienie zaczyna rosnąć - i to o 0,7 proc. na każdy procent przyrostu PKB - już po osiągnięciu 0,5 proc. wzrostu PKB. Jeśli dodam do tego, że tzw. wiedza obiegowa mówi, iż w Polsce zatrudnienie wzrasta dopiero po przekroczeniu 4-5 proc. wzrostu PKB rocznie, to zorientujemy się, gdzie naprawdę jesteśmy. I zalecałbym politykom pokrzykującym na Radę Polityki Pieniężnej, aby poczytali raczej dr. Wernera z Norymbergi niż wzmiankowanego "wpływowego doradcę" (przy optymistycznym założeniu, że są w stanie przeczytać i zrozumieć to, co tam zostało napisane!). Dowiedzą się dużo więcej o przyczynach, które sprawiają, że w jednych krajach zatrudnienie rośnie, a w drugich nie albo ledwo, ledwo. Byłoby to z pożytkiem dla dzisiejszych i przyszłych polskich bezrobotnych.
Więcej możesz przeczytać w 51/52/2001 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.