Kowal planował być w Tbilisi dwa dni i wyjechać z Gruzji dzień przed wyborami 5 stycznia. Jaka to więc misja obserwacyjna? - mógłby zapytać marszałek. Kowal bronił się, że są różne fazy kampanii. Twierdzi, że miał się spotkać z szefem MSZ Gruzji i kilkoma ważnymi osobami.
Nieoficjalnie "GW" dowiedziała się, że Kowal miał pojechać do Gruzji w imieniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który chciał zdobyć informację z pierwszej ręki i od zaufanego wysłannika. Dlaczego więc Kowal, prosząc marszałka Sejmu o zgodę na wyjazd, nie napisał, jaki jest prawdziwy cel jego wizyty?
Wówczas - twierdzi rzecznik Komorowskiego - ze zgodą nie byłoby żadnego problemu.
Poza słownym ping-pongiem między posłem i marszałkiem umyka istota sprawy. Dlaczego prezydent Kaczyński zdobywa informacje o sytuacji w Gruzji, korzystając z zaufanych posłów, a nie urzędników swojej kancelarii? Zresztą minister w Kancelarii Prezydenta Michał Kamiński ma być podczas wyborów prezydenckich w Gruzji. Więc po co tam jeszcze Kowal?
Z jednej strony doświadczenie i wiedza Kowala powinny zostać wykorzystane przez nową ekipę - jest kompetentny w sprawach polityki wschodniej, dobrze zna Gruzję; z drugiej strony, Komorowski miał prawo uznać, że wyjazd Kowala do Gruzji nie jest konieczny - uważa gazeta.
Oskarżanie teraz marszałka przez PiS, że ulega Rosji, jest chwytem poniżej pasa. Marszałek Komorowski po prostu pokazał, że poważnie traktuje obietnicę taniego państwa. Inna sprawa, że incydentu mogło nie być, gdyby PO była bardziej otwarta na opozycję niż poprzednicy, a PiS używał mniej aroganckiego języka. Traci na tym prestiż Polski.
Najbliższe wybory w Gruzji mogą się okazać decydujące dla przyszłości demokracji w tym kraju. Polscy obserwatorzy, w tym parlamentarzyści, powinni tam być. Z różnych partii, liczni, bez awantur - radzi "Gazeta Wyborcza".