"Berlusconi - enfant terrible Europy" - wołał niemiecki tygodnik "Focus" wkrótce po zakończeniu szczytu w Laeken.
Trójkąt Londyn-Rzym-Madryt może złamać europejski monopol osi Paryż-Berlin
Po dymisji ministra spraw zagranicznych Renato Ruggiero większość prasy europejskiej nie zostawiła na włoskim premierze suchej nitki. Nie wszyscy jednak zareagowali na ostatnie wystąpienia Berlusconiego oburzeniem. - Wreszcie ktoś odważył się głośno powiedzieć to, o czym od dawna szepczą brukselskie salony: Francja i Niemcy nie mogą mieć monopolu na rację w sprawach przyszłości Europy - tłumaczy jeden z unijnych urzędników. "Bunt" premiera Włoch został entuzjastycznie przyjęty w Londynie. "The Times" wezwał Tony’ego Blaira do naśladowania Włoch w stosunkach z Unią Europejską i stworzenia trójkąta Londyn-Rzym-Madryt jako przeciwwagi dla wszechwładnej osi Paryż-Berlin. Wydaje się, że przynajmniej w niektórych kwestiach premier Hiszpanii José Maria Aznar byłby skłonny poprzeć swego włoskiego kolegę.
Eurokracja socjalistyczna
W ciągu niespełna ośmiu miesięcy rządów Silvio Berlusconiego Włosi trzykrotnie sprzeciwili się unijnej większości. Zapowiedzieli, że nie zamierzają kupować wojskowej wersji airbusa A-400, długo targowali się w sprawie "europejskiego listu gończego" i zawetowali pomysł ulokowania siedziby Europejskiej Agencji Żywnościowej w Helsinkach.
Krytykom Berlusconiego nie chodziło jednak o te trzy sprawy, które w sumie nie wykraczają poza normalne spory podczas posiedzeń Rady Europejskiej, lecz o to, że premier Włoch swoimi wystąpieniami dotknął sancta sanctorum obecnego europeizmu, czyli sposobu podejmowania decyzji w Unii Europejskiej i dominującej w niej wizji rozwoju gospodarczego. W wystąpieniu parlamentarnym 14 stycznia Berlusconi powiedział: "Wierzymy w Europę, uważamy ją za ideał, ambicję, wolę i konieczność. Odróżniamy to jednak od europeizmu maksymalistycznego i akrytycznego. (...) Będziemy bili się o Europę mniej sztywną, zdolną zmienić swoje złe przyzwyczajenia i przejść na społeczną gospodarkę rynkową, zdolną tworzyć bogactwo i miejsca pracy. (...) Europę zdolną zagwarantować opiekę socjalną dla tych, którzy rzeczywiście jej potrzebują, ale i zlikwidować przywileje i korporacje odziedziczone po starej koncepcji socjalistyczno-laburzystowskiej, wrogiej liberalnej wizji gospodarki".
Właśnie ekonomii ť la Unia Europejska Berlusconi stawia najwięcej zarzutów. "Europa musi zerwać sznurki i sznureczki, którymi dzisiaj usiłuje się z Brukseli kierować przedsiębiorstwami. Niezbędna jest liberalizacja rynku pracy i zmniejszenie obciążenia podatko-wego" - powiedział w wywiadzie dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung". To stanowisko w dzisiejszej unii brzmi rewolucyjnie. Z punktu widzenia gospodarczo-społecznego UE jest dzieckiem Keynesa i efektem realizacji wizji społeczeństwa dobrobytu z lat 50. i 60. Na wszystkich kolejnych etapach swego rozwoju, od Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali poprzez wspólny rynek i Europejską Wspólnotę Gospodarczą, zawsze centralizowała sterowanie gospodarką i czyniła z opieki socjalnej priorytet.
Wystąpienie Berlusconiego przeciw "socjalistycznej" gospodarce europejskiej sterowanej z Brukseli przy aprobacie Berlina i Paryża zostało skrytykowane przez większość gazet i część polityków. Nieliczni (na przykład "The Times" czy "The New York Times") zwrócili uwagę, że podobna "liberalizacja" gospodarki europejskiej stanowi jeden z pięciu głównych celów semestralnego przewodnictwa hiszpańskiego, zaaprobowanych przez Komisję Europejską i parlament w Strasburgu.
Dyktatura biura politycznego
Wydawało się, że w starożytnych Atenach uczeni przewidzieli wszystkie możliwe formy władzy. Takiej struktury, jaka dzisiaj rządzi Unią Europejską, nie wymyśliłby jednak ani Solon, ani Efialtes. O losach trzystu milionów ludzi, którzy zamieszkują nasz przywiązany do demokracji kontynent, decyduje Rada Europejska, czyli... piętnaście osób. Mniej więcej tylu było członków Biura Politycznego KC KPZR, którzy decydowali o losach Związku Radzieckiego i państw satelickich. Co gorsza, Rada Europejska ma dzisiaj wyraźne skrzywienie polityczne: jedenastu liderów wywodzi się z formacji socjaldemokratycznych, a tylko czterech - Hiszpan José Maria Aznar, Irlandczyk Bertie Ahern, Austriak Wolf-gang Schüssel i Włoch Silvio Berlusconi - z partii liberalno-konserwatywnych.
Obecną formułę zarządzania unią Berlusconi nazywa dyrektoriatem i twierdzi, że się przeżyła. Zamierza się przeciwstawiać "wszelkim wizjom etatystycznym, biurokratycznym i centralistycznym procesu integracji". Brzmi to przekonująco. Trzeba sobie jednak zdać sprawę, że ojcowie zjednoczonej Europy - Schuman, Spinelli i Monnet - wybrali formę "odgórnego" sterowania wspólnotą z "deficytem demokracji" zupełnie świadomie. Zdawali sobie sprawę z tego, że tylko w ten sposób będzie można narzucić Europejczykom organizację i ustrój, do których jeszcze nie byli przygotowani.
Przez wiele lat ta formuła się sprawdzała: rządy elit nie są złym wynalazkiem. Choćby dlatego, że elity są w stanie prognozować i programować przyszłość o wiele sprawniej niż masy. Dlatego na przykład idea wprowadzenia wspólnej monety, przeforsowana stosunkiem głosów 11:1 (z votum separatum premier Thatcher) podczas dwóch dramatycznych szczytów europejskich w Rzymie w 1991 r., była swego rodzaju zamachem stanu. Decyzję tę podjęto nie tylko wbrew opinii publicznej, ale i stanowisku większości ówczesnych ekonomistów. Bez tamtego coup de main nie mielibyśmy dziś euro, bodaj najskuteczniejszego narzędzia integracji kontynentu.
Zastosowanie demokratycznych mechanizmów decyzyjnych w UE osłabiłoby jej skuteczność. Gdyby skopiować na szczeblu europejskim zasady obowiązujące w poszczególnych państwach, każda ustawa musiałaby być najpierw proponowana przez upoważniony do tego organ, potem opiniowana przez Komisję Europejską, a wreszcie poddana ocenie parlamentu w Strasburgu. Przeforsowanie jakiejkolwiek decyzji trwałoby latami.
Trójkąt kontra oś
Zmiana mechanizmów decyzyjnych w unii umniejszyłaby ponadto ogromne wpływy, jakie dzisiaj mają Paryż i Berlin. W łonie Rady Europejskiej wszyscy są równi tylko teoretycznie. W rzeczywistości zdolność decyzyjna poszczególnych liderów jest bardzo zróżnicowana. Można bez trudu wyodrębnić trzy grupy: bezdyskusyjnie największą władzą dysponuje kanclerz Niemiec wraz z tandemem francuskim (prezydent i premier). W drugiej grupie znajdują się Włochy, Wielka Brytania oraz - ostatnio - Hiszpania. Pozostałe dziesięć państw zwykle "statystuje" w posiedzeniach Rady Europejskiej.
Trudno orzec, czy Tony Blair przystanie na pakt z Berlusconim, za to między Rzymem a Madrytem już dzisiaj istnieje coś więcej niż zwykłe partnerstwo unijne. Wiele wskazuje na to, że realizacja wizji premiera Włoch będzie na razie bardzo trudna, ponieważ wciąż zdecydowaną przewagę w Radzie Europejskiej mają formacje o rodowodzie socjalistycznym. Można jednak przypuszczać, że proporcje te zmienią się po kolejnej serii wyborów w krajach unijnych. Wówczas łatwiej będzie walczyć o urzeczywistnienie wizji unii bardziej demokratycznej, a przede wszystkim bardziej liberalnej - zwłaszcza w kontekście ekonomicznym.
Te wszystkie eksperymenty mogą się okazać dość ryzykowne. Istnieje niebezpieczeństwo, że unia, pozbawiona sprawności decyzyjnej, jaką na dobre i na złe zapewniała jej oś Paryż-Berlin, zamiast być źródłem i gwarantem postępu Europy, stanie się jej kulą u nogi.
Po dymisji ministra spraw zagranicznych Renato Ruggiero większość prasy europejskiej nie zostawiła na włoskim premierze suchej nitki. Nie wszyscy jednak zareagowali na ostatnie wystąpienia Berlusconiego oburzeniem. - Wreszcie ktoś odważył się głośno powiedzieć to, o czym od dawna szepczą brukselskie salony: Francja i Niemcy nie mogą mieć monopolu na rację w sprawach przyszłości Europy - tłumaczy jeden z unijnych urzędników. "Bunt" premiera Włoch został entuzjastycznie przyjęty w Londynie. "The Times" wezwał Tony’ego Blaira do naśladowania Włoch w stosunkach z Unią Europejską i stworzenia trójkąta Londyn-Rzym-Madryt jako przeciwwagi dla wszechwładnej osi Paryż-Berlin. Wydaje się, że przynajmniej w niektórych kwestiach premier Hiszpanii José Maria Aznar byłby skłonny poprzeć swego włoskiego kolegę.
Eurokracja socjalistyczna
W ciągu niespełna ośmiu miesięcy rządów Silvio Berlusconiego Włosi trzykrotnie sprzeciwili się unijnej większości. Zapowiedzieli, że nie zamierzają kupować wojskowej wersji airbusa A-400, długo targowali się w sprawie "europejskiego listu gończego" i zawetowali pomysł ulokowania siedziby Europejskiej Agencji Żywnościowej w Helsinkach.
Krytykom Berlusconiego nie chodziło jednak o te trzy sprawy, które w sumie nie wykraczają poza normalne spory podczas posiedzeń Rady Europejskiej, lecz o to, że premier Włoch swoimi wystąpieniami dotknął sancta sanctorum obecnego europeizmu, czyli sposobu podejmowania decyzji w Unii Europejskiej i dominującej w niej wizji rozwoju gospodarczego. W wystąpieniu parlamentarnym 14 stycznia Berlusconi powiedział: "Wierzymy w Europę, uważamy ją za ideał, ambicję, wolę i konieczność. Odróżniamy to jednak od europeizmu maksymalistycznego i akrytycznego. (...) Będziemy bili się o Europę mniej sztywną, zdolną zmienić swoje złe przyzwyczajenia i przejść na społeczną gospodarkę rynkową, zdolną tworzyć bogactwo i miejsca pracy. (...) Europę zdolną zagwarantować opiekę socjalną dla tych, którzy rzeczywiście jej potrzebują, ale i zlikwidować przywileje i korporacje odziedziczone po starej koncepcji socjalistyczno-laburzystowskiej, wrogiej liberalnej wizji gospodarki".
Właśnie ekonomii ť la Unia Europejska Berlusconi stawia najwięcej zarzutów. "Europa musi zerwać sznurki i sznureczki, którymi dzisiaj usiłuje się z Brukseli kierować przedsiębiorstwami. Niezbędna jest liberalizacja rynku pracy i zmniejszenie obciążenia podatko-wego" - powiedział w wywiadzie dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung". To stanowisko w dzisiejszej unii brzmi rewolucyjnie. Z punktu widzenia gospodarczo-społecznego UE jest dzieckiem Keynesa i efektem realizacji wizji społeczeństwa dobrobytu z lat 50. i 60. Na wszystkich kolejnych etapach swego rozwoju, od Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali poprzez wspólny rynek i Europejską Wspólnotę Gospodarczą, zawsze centralizowała sterowanie gospodarką i czyniła z opieki socjalnej priorytet.
Wystąpienie Berlusconiego przeciw "socjalistycznej" gospodarce europejskiej sterowanej z Brukseli przy aprobacie Berlina i Paryża zostało skrytykowane przez większość gazet i część polityków. Nieliczni (na przykład "The Times" czy "The New York Times") zwrócili uwagę, że podobna "liberalizacja" gospodarki europejskiej stanowi jeden z pięciu głównych celów semestralnego przewodnictwa hiszpańskiego, zaaprobowanych przez Komisję Europejską i parlament w Strasburgu.
Dyktatura biura politycznego
Wydawało się, że w starożytnych Atenach uczeni przewidzieli wszystkie możliwe formy władzy. Takiej struktury, jaka dzisiaj rządzi Unią Europejską, nie wymyśliłby jednak ani Solon, ani Efialtes. O losach trzystu milionów ludzi, którzy zamieszkują nasz przywiązany do demokracji kontynent, decyduje Rada Europejska, czyli... piętnaście osób. Mniej więcej tylu było członków Biura Politycznego KC KPZR, którzy decydowali o losach Związku Radzieckiego i państw satelickich. Co gorsza, Rada Europejska ma dzisiaj wyraźne skrzywienie polityczne: jedenastu liderów wywodzi się z formacji socjaldemokratycznych, a tylko czterech - Hiszpan José Maria Aznar, Irlandczyk Bertie Ahern, Austriak Wolf-gang Schüssel i Włoch Silvio Berlusconi - z partii liberalno-konserwatywnych.
Obecną formułę zarządzania unią Berlusconi nazywa dyrektoriatem i twierdzi, że się przeżyła. Zamierza się przeciwstawiać "wszelkim wizjom etatystycznym, biurokratycznym i centralistycznym procesu integracji". Brzmi to przekonująco. Trzeba sobie jednak zdać sprawę, że ojcowie zjednoczonej Europy - Schuman, Spinelli i Monnet - wybrali formę "odgórnego" sterowania wspólnotą z "deficytem demokracji" zupełnie świadomie. Zdawali sobie sprawę z tego, że tylko w ten sposób będzie można narzucić Europejczykom organizację i ustrój, do których jeszcze nie byli przygotowani.
Przez wiele lat ta formuła się sprawdzała: rządy elit nie są złym wynalazkiem. Choćby dlatego, że elity są w stanie prognozować i programować przyszłość o wiele sprawniej niż masy. Dlatego na przykład idea wprowadzenia wspólnej monety, przeforsowana stosunkiem głosów 11:1 (z votum separatum premier Thatcher) podczas dwóch dramatycznych szczytów europejskich w Rzymie w 1991 r., była swego rodzaju zamachem stanu. Decyzję tę podjęto nie tylko wbrew opinii publicznej, ale i stanowisku większości ówczesnych ekonomistów. Bez tamtego coup de main nie mielibyśmy dziś euro, bodaj najskuteczniejszego narzędzia integracji kontynentu.
Zastosowanie demokratycznych mechanizmów decyzyjnych w UE osłabiłoby jej skuteczność. Gdyby skopiować na szczeblu europejskim zasady obowiązujące w poszczególnych państwach, każda ustawa musiałaby być najpierw proponowana przez upoważniony do tego organ, potem opiniowana przez Komisję Europejską, a wreszcie poddana ocenie parlamentu w Strasburgu. Przeforsowanie jakiejkolwiek decyzji trwałoby latami.
Trójkąt kontra oś
Zmiana mechanizmów decyzyjnych w unii umniejszyłaby ponadto ogromne wpływy, jakie dzisiaj mają Paryż i Berlin. W łonie Rady Europejskiej wszyscy są równi tylko teoretycznie. W rzeczywistości zdolność decyzyjna poszczególnych liderów jest bardzo zróżnicowana. Można bez trudu wyodrębnić trzy grupy: bezdyskusyjnie największą władzą dysponuje kanclerz Niemiec wraz z tandemem francuskim (prezydent i premier). W drugiej grupie znajdują się Włochy, Wielka Brytania oraz - ostatnio - Hiszpania. Pozostałe dziesięć państw zwykle "statystuje" w posiedzeniach Rady Europejskiej.
Trudno orzec, czy Tony Blair przystanie na pakt z Berlusconim, za to między Rzymem a Madrytem już dzisiaj istnieje coś więcej niż zwykłe partnerstwo unijne. Wiele wskazuje na to, że realizacja wizji premiera Włoch będzie na razie bardzo trudna, ponieważ wciąż zdecydowaną przewagę w Radzie Europejskiej mają formacje o rodowodzie socjalistycznym. Można jednak przypuszczać, że proporcje te zmienią się po kolejnej serii wyborów w krajach unijnych. Wówczas łatwiej będzie walczyć o urzeczywistnienie wizji unii bardziej demokratycznej, a przede wszystkim bardziej liberalnej - zwłaszcza w kontekście ekonomicznym.
Te wszystkie eksperymenty mogą się okazać dość ryzykowne. Istnieje niebezpieczeństwo, że unia, pozbawiona sprawności decyzyjnej, jaką na dobre i na złe zapewniała jej oś Paryż-Berlin, zamiast być źródłem i gwarantem postępu Europy, stanie się jej kulą u nogi.
Więcej możesz przeczytać w 5/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.