Papież nie chce, by imię Boże służyło za usprawiedliwienie przemocy
"W imię Boga - nigdy więcej przemocy, nigdy więcej wojny, nigdy więcej terroryzmu"
Jan Paweł II
Niewiele osób wierzyło piętnaście lat temu, że międzyreligijne wołanie o pokój, które rozległo się wtedy z Asyżu, przyniesie jakikolwiek efekt. I może jeszcze mniej osób dostrzega związek między tamtym wydarzeniem i końcem zimnej wojny, który nastąpił niespełna cztery lata po pierwszym spotkaniu w Asyżu. Osiem lat temu zgromadzeni we franciszkańskiej bazylice przywódcy światowych religii skupiali uwagę na rzezi, którą ludzie ludziom zgotowali w Bośni. Cokolwiek by sądzić o procesie pokojowym na Bałkanach, nastąpił tam znaczny postęp.
Gdy w zeszłym tygodniu pociąg specjalny opuszczał watykańską stację św. Piotra, jadący nim podróżni musieli mieć przed oczyma scenę osiadania budynków World Trade Center. Do dziś chmura pyłu, jaka pozostała po żelbetonowej konstrukcji postawionej dla dziesiątek tysięcy osób, tkwi pod powiekami każdego normalnego człowieka, który zachował elementarną wrażliwość na los bliźniego. O ile więcej wolno oczekiwać od przywódców religijnych, od osób, które dźwigają szczególną odpowiedzialność za przybliżanie człowieka do Boga? Czy Asyż III będzie miał moc oddalenia od nas zmory wojny i terroryzmu?
Religijny wymiar ludzkiego losu i światowej historii rządzi się innymi regułami kalendarza niż wymiar polityczny. Pewnie dlatego od religii oczekuje się niekiedy za wiele, niekiedy zaś za mało. "Ile papież ma dywizji?" - to jedno z nieporozumień wynikających z lekceważenia czasu w ocenie relacji między religią i rzeczywistością polityczną. Innym nieporozumieniem może być naiwna wiara, że spotkanie i najszczersza choćby modlitwa przywódców światowych religii odmieni z dnia na dzień ludzką naturę, że sprowadzi na nasz współczesny świat aurę Królestwa Bożego według opisu św. Augustyna.
Nienawiść i terroryzm są bez wątpienia punktem odwołania dla uczestników tegorocznego spotkania w Asyżu. Zakończyła się wprawdzie pewna faza wojny w Afganistanie, lecz zaognia się konflikt izraelsko-palestyński. Ostrzejsza polityka Szarona wynika z braku zgody narodowej w Izraelu na temat procesu pokojowego. Tą samą słabością charakteryzuje się zapewne narodowe zaplecze Arafata. W rezultacie rosną przemoc i terror. Obie strony sięgają po argumenty religijne. Stolica wielkich światowych religii stała się terenem jednego z najkrwawszych, najdłuższych i najbardziej nieprzewidywalnych konfliktów.
Jan Paweł II zmierzał do uzyskania choćby jednego efektu, dostrzegalnego ludzkim okiem: by przynajmniej imię Boże nikomu nie mogło służyć za usprawiedliwienie przemocy i terroryzmu. Można uznać ten papieski projekt za minimalistyczny. Można szukać w wydarzeniach towarzyszących spotkaniu w Asyżu minisukcesów oraz miniporażek i znajdować je na przykład w obecności lub nieobecności określonych duchownych. Jedno jest pewne: pociąg relacji wojna-pokój nie kończy biegu na stacji w Asyżu. Ma na swej drodze wiele przystanków, podróżnych i maszynistów. Nie jest to pociąg ekspresowy - raczej wolna, wąskotorowa towarówka, która musi mozolnie pokonywać kolejne zakręty, wzniesienia i inne, ludzką ręką stworzone przeszkody. Byłoby dobrze, gdyby możliwie wielu ludzi - bez względu na religijne przekonania, każdy na swą ludzką miarę - przyłożyło rękę do tego przedsięwzięcia.
Nie każdy uznaje argument religijny za ważny. Nie każdy żywi do niego choćby szacunek. Skoro jednak nie umiemy sobie sami poradzić z okropnościami tego świata, które przekraczają ludzką wyobraźnię (jak te z 11 września 2001 r.), to może warto wesprzeć wysiłki ludzi dobrej woli w każdy dostępny człowiekowi sposób. Może nim być także imię Boże, pod warunkiem że nie jest nadużywane. To jest zobowiązanie zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. Dobrze, że światu został dany Jan Paweł II.
Więcej możesz przeczytać w 5/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.