Andrzej Wajda świetnie wyczuł gust członków Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Wydawało się, że Oscar za całokształt, jaki Wajda otrzymał dziewięć lat temu, to dla niego nagroda pocieszenia na zakończenie kariery. Przecież ten reżyser miał na swym koncie już trzy nominacje (w 1976 roku za „Ziemię obiecaną", cztery lata później za „Panny z Wilka", a w 1982 roku za „Człowieka z żelaza”), ale żadna z nich nie zakończyła się końcowym triumfem. A przecież trudno było oczekiwać od 82-letniego reżysera, żeby nakręcił lepsze filmy niż tamte trzy wybitne dzieła.
A jednak Wajda – w oczach amerykańskich akademików – „Katyniem" dorównał swoim wcześniejszym osiągnięciom. Pomogła mu w tym wieloletnia rutyna. Amerykanie uwielbiają wielkie, monumentalne dzieła rozgrywające się w czasie II wojny światowej, więc Wajda wiele miejsca na taśmie poświęcił na sceny masowe, z tłumem statystów. Powielił trochę schemat „Pianisty", czy „Listy Schindlera” – ale Holokaust eksploatowany w tamtych filmach zastąpił kompletnie nieznanym na Zachodzie epizodem z historii. W zupełności wystarczyło na nominację.
Ale czy starczy na Oscara? „Katyń" pokazuje zbrodnie radzieckie, a Amerykanie ciągle z podziwem patrzą na dokonania Rosjan – vide ostatnia nagroda „Człowieka roku" tygodnika „Time” dla Władimira Putina. W tym świetle bardzo ciekawie zapowiada się rywalizacja z "12" Nikity Michałkowa. Ten film także zrobiono z jakże lubianym przez Amerykanów rozmachem - ale jego pointa stawia Rosjan w całkowicie innym świetle niż obraz Wajdy. Oskar dla jednego z tych filmów będzie przede wszystkim komentarzem do współczesnej polityki Kremla.