Lewica powinna być tam, gdzie kosztami kryzysu chce się w pierwszej kolejności obarczyć robotników
Władze gdyńskiej stoczni zdusiły strajk stoczniowców. W towarzyszących temu wydarzeniu komentarzach dominuje ton, który historykowi kojarzy się najbardziej ze słynnym raportem jednego z dyplomatów wrogich powstaniu listopadowemu. Informując swojego monarchę o klęsce powstania, skwitował on pacyfikację powstańczej stolicy słowami: spokój panuje w Warszawie.
Podobnie złowrogi spokój panuje dzisiaj w Stoczni Gdynia. Zastraszeni groźbą wyrzucenia z pracy robotnicy przerwali protest i upokorzeni, niczego nie zyskawszy, powrócili do swoich zajęć. Cieszy to osoby, na ogół o liberalnych poglądach, które od początku podkreślały nielegalny charakter strajku i konsekwentnie wspierały zarząd surowo rozprawiający się z protestującymi.
Kłopotliwe milczenie panuje na lewicy. Nikt nie spieszy się z poparciem dla strajku podjętego z naruszeniem prawa. Warto jednak zadać sobie pytanie, jak to jest możliwe, że gdyński strajk jest we współczesnej Polsce nielegalny. Kiedy się bowiem czyta jego opis, wydaje się on niemalże żywcem wyjęty z XIX-wiecznych tekstów o zmaganiach robotniczych o elementarne prawa pracownicze. Gdyńscy stoczniowcy nie upomnieli się przecież o jakieś luksusy czy fanaberie. Poszło o prawo do ciepłego posiłku i nowych rękawic, bo dotychczas używane więcej miały dziur niż ochronnej tkaniny.
Nie współczesny, lecz prawdziwie XIX-wieczny był też dalszy rozwój wydarzeń. Władze stoczni, powołując się na nielegalny charakter protestu, postanowiły zastraszyć jego najaktywniejszych uczestników. Dokładnie według wzorów stosowanych przy łamaniu głośnego strajku żyrardowskiego z 1883 r. czy łódzkiego z 1892 r., pod osłoną nocy (dla spotęgowania nastroju zagrożenia) fabryczna straż rozwiozła po domach protestujących zawiadomienia o dyscyplinarnym zwolnieniu z pracy. Tak jak przed ponad stu laty wymachiwaniu kijem towarzyszyło kuszenie marchewką. W swojej łaskawości zarząd stoczni obiecywał, że cofnie kary pod warunkiem przerwania protestu i powrotu do pracy, oczywiście na starych, niekorzystnych dla pracowników warunkach. Aby ten historyczny scenariusz był kompletny, zabrakło tylko wezwania Kozaków, by nahajkami nauczyli protestujących moresu. Było to zresztą niepotrzebne, bo nie mniej dyscyplinująco jak kozacka nahajka podziałał w Gdyni przymus ekonomiczny. Po kilku dniach desperackiego oporu stoczniowcy ulegli, by na zawsze nie znaleźć się poza bramą.
Okazało się, że w wolnej Polsce, będącej z mocy konstytucji "demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pracownicy dochodzący swoich praw mogą być potraktowani identycznie jak w rządzonej przez samodzierżawie Rosji czy w najgorszych latach PRL.
Kto chce, niech się z tego cieszy. Lewicy nie wolno jednak w takich sytuacjach milczeć. Musi się zdobyć na działanie, bo w przeciwnym razie nic nie będą warte jej pracownicze sympatie zawarte w strzelistych deklaracjach programowych. Nie chodzi o działania nieroztropne, zagrażające funkcjonowaniu gospodarki. Jas-ne, że gospodarczej koniunktury ani rentowności przedsiębiorstwa nie da się wywalczyć nawet ofiarnymi strajkami. Idzie jednak o to, aby lewica była wszędzie tam, gdzie kosztami kryzysu chce się w pierwszej kolejności obarczyć robotników, którym i tak się nie przelewa.
Są role, od których wypełnienia nie można się bezkarnie uchylać. Takim zadaniem jest dla lewicy solidaryzowanie się z protestującymi pracownikami, szczególnie w sytuacjach jako żywo przypominających najgorsze upiory przeszłości. A wszystko wskazuje na to, że tak właśnie było w Gdyni A.D. 2002.
Podobnie złowrogi spokój panuje dzisiaj w Stoczni Gdynia. Zastraszeni groźbą wyrzucenia z pracy robotnicy przerwali protest i upokorzeni, niczego nie zyskawszy, powrócili do swoich zajęć. Cieszy to osoby, na ogół o liberalnych poglądach, które od początku podkreślały nielegalny charakter strajku i konsekwentnie wspierały zarząd surowo rozprawiający się z protestującymi.
Kłopotliwe milczenie panuje na lewicy. Nikt nie spieszy się z poparciem dla strajku podjętego z naruszeniem prawa. Warto jednak zadać sobie pytanie, jak to jest możliwe, że gdyński strajk jest we współczesnej Polsce nielegalny. Kiedy się bowiem czyta jego opis, wydaje się on niemalże żywcem wyjęty z XIX-wiecznych tekstów o zmaganiach robotniczych o elementarne prawa pracownicze. Gdyńscy stoczniowcy nie upomnieli się przecież o jakieś luksusy czy fanaberie. Poszło o prawo do ciepłego posiłku i nowych rękawic, bo dotychczas używane więcej miały dziur niż ochronnej tkaniny.
Nie współczesny, lecz prawdziwie XIX-wieczny był też dalszy rozwój wydarzeń. Władze stoczni, powołując się na nielegalny charakter protestu, postanowiły zastraszyć jego najaktywniejszych uczestników. Dokładnie według wzorów stosowanych przy łamaniu głośnego strajku żyrardowskiego z 1883 r. czy łódzkiego z 1892 r., pod osłoną nocy (dla spotęgowania nastroju zagrożenia) fabryczna straż rozwiozła po domach protestujących zawiadomienia o dyscyplinarnym zwolnieniu z pracy. Tak jak przed ponad stu laty wymachiwaniu kijem towarzyszyło kuszenie marchewką. W swojej łaskawości zarząd stoczni obiecywał, że cofnie kary pod warunkiem przerwania protestu i powrotu do pracy, oczywiście na starych, niekorzystnych dla pracowników warunkach. Aby ten historyczny scenariusz był kompletny, zabrakło tylko wezwania Kozaków, by nahajkami nauczyli protestujących moresu. Było to zresztą niepotrzebne, bo nie mniej dyscyplinująco jak kozacka nahajka podziałał w Gdyni przymus ekonomiczny. Po kilku dniach desperackiego oporu stoczniowcy ulegli, by na zawsze nie znaleźć się poza bramą.
Okazało się, że w wolnej Polsce, będącej z mocy konstytucji "demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej", pracownicy dochodzący swoich praw mogą być potraktowani identycznie jak w rządzonej przez samodzierżawie Rosji czy w najgorszych latach PRL.
Kto chce, niech się z tego cieszy. Lewicy nie wolno jednak w takich sytuacjach milczeć. Musi się zdobyć na działanie, bo w przeciwnym razie nic nie będą warte jej pracownicze sympatie zawarte w strzelistych deklaracjach programowych. Nie chodzi o działania nieroztropne, zagrażające funkcjonowaniu gospodarki. Jas-ne, że gospodarczej koniunktury ani rentowności przedsiębiorstwa nie da się wywalczyć nawet ofiarnymi strajkami. Idzie jednak o to, aby lewica była wszędzie tam, gdzie kosztami kryzysu chce się w pierwszej kolejności obarczyć robotników, którym i tak się nie przelewa.
Są role, od których wypełnienia nie można się bezkarnie uchylać. Takim zadaniem jest dla lewicy solidaryzowanie się z protestującymi pracownikami, szczególnie w sytuacjach jako żywo przypominających najgorsze upiory przeszłości. A wszystko wskazuje na to, że tak właśnie było w Gdyni A.D. 2002.
Więcej możesz przeczytać w 10/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.