Atak na Balcerowicza w Sejmie to efekt analfabetyzmu ekonomicznego posłów
Nie sposób wyobrazić sobie dziś kogoś, kto by na poważnie proponował leczenie takiej czy innej choroby - zwłaszcza gorączki - upuszczaniem krwi, jak to czyniono jeszcze 200 czy 300 lat temu, i upierał się publicznie przy słuszności takiej terapii. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie też lansował kolejnych wynalazków z serii perpetuum mobile, ponieważ są one sprzeczne z prawami fizyki, a próby ich zastosowania nie powiodły się. Nie ma też już alchemików - producentów złota.
Dość rygorystycznie przestrzega się dziś zawodowych kompetencji. Staramy się unikać mrożkowskich chirurgów amatorów, nie wkraczać w dziedziny, w których nie mamy podstaw do wygłaszania autorytatywnych opinii i werdyktów.
Niestety, ta pozytywna ewolucja nie dotyczy, przynajmniej u nas, spraw gospodarki i dorobku ekonomii jako nauki. Na tym obszarze niemal każdy uważa się za znawcę i nie przejmuje się ani stanem wiedzy, ani historycznym doświadczeniem, ani obiektywnymi faktami. Wypowiedzi posłów atakujących Balcerowicza to prawdziwe horrendum świadczące o kompletnym analfabetyzmie i chamstwie. To kompromitacja polskiego parlamentu na skalę międzynarodową. U nas przewodniczący niemałej partii, zrzeszającej głównie dłużników żądających umarzania kredytów, potrafi publicznie się domagać od premiera użycia rezerw banku centralnego na pokrycie wydatków nie mających nic wspólnego z logiką racjonalnego gospodarowania. Nasi parlamentarzyści mają też sposób na ominięcie uprzednio akceptowanej granicy deficytu budżetowego. Po prostu z całą dezynwolturą przyjmują, że dochody budżetu będą większe akurat o tyle, o ile chcą zwiększyć wydatki. Metodę zgłoszono już prawdopodobnie do urzędu patentowego.
Ciągle też jeszcze mamy trudności z wytłumaczeniem wielu politykom różnicy między wartością księgową obiektu majątkowego a jego wartością rynkową. O tej ostatniej nie decydują przecież koszty i nakłady poniesione na zbudowanie obiektu, tylko możliwa do uzyskania rentowność jego eksploatacji. Nie zapłacę za obiekt więcej niż 10 mln zł, jeśli może on dać najwyżej milion złotych zysku rocznie, a średni zysk z kapitału wynosi 10 proc. I nic mnie nie obchodzi, że w budowę wpakowano sto milionów. Lepiej nie mówić, ilu naszych parlamentarzystów uwierzyło publikacjom jednego pana z Seattle, oskarżającym nas o sprzedaż majątku za bezcen. A może by tak zajrzeć do publikacji (dostępnych w języku polskim) o prywatyzacji w b. NRD, zakończonej 250 mld marek deficytu, a nie wpłatą do budżetu? Niemcy po prostu uznali po dwu latach prób "normalnej" prywatyzacji, że dalsze utrzymywanie państwowego majątku byłoby tak kosztowne, że lepiej się go pozbyć natychmiast, choćby za symboliczną markę.
Zauważmy też przy okazji, że ciągle jeszcze nie umiemy karać przestępców w taki sposób, by przynosiło to państwu częściowy zwrot wydatków ponoszonych na utrzymanie aparatu sprawiedliwości. Za rzadko stosujemy dotkliwe kary pieniężne. Nie używamy jako kary pracy przymusowej z potrąceniem części wynagrodzenia, nie umiemy konfiskować majątku skazanych, sprytnie wcześniej rozdzielonego. W polityce penitencjarnej ciągle boimy się zarzutu o podobieństwo do represyjnego totalitaryzmu.
Tylko tak dalej. Tyle że dług publiczny pochłonie nam taką część budżetu na odsetki i raty, że państwo zmuszone będzie zawiesić swoją działalność w służbie dobra publicznego.
Postscriptum: bardzo przepraszam, że muszę sprostować twierdzenie prof. Nałęcza ("Wprost", nr 7/2002), jakoby Eugeniusz Kwiatkowski "nie wahał się odwołać do kontrolowanej inflacji" dla zdobycia pieniędzy na inwestycje. W latach 1935-1939 ceny w ogóle nie wzrosły i były znacznie niższe niż w latach poprzedzających powrót Kwiatkowskiego na stanowisko wicepremiera. Obieg pieniężny również nie wzrastał aż do 1938 r., kiedy gwałtowne pogorszenie sytuacji politycznej wymusiło wzrost wydatków i emisji pieniądza. Wystarczy w tej kwestii sięgnąć do "Małego rocznika statystycznego 1939".
Dość rygorystycznie przestrzega się dziś zawodowych kompetencji. Staramy się unikać mrożkowskich chirurgów amatorów, nie wkraczać w dziedziny, w których nie mamy podstaw do wygłaszania autorytatywnych opinii i werdyktów.
Niestety, ta pozytywna ewolucja nie dotyczy, przynajmniej u nas, spraw gospodarki i dorobku ekonomii jako nauki. Na tym obszarze niemal każdy uważa się za znawcę i nie przejmuje się ani stanem wiedzy, ani historycznym doświadczeniem, ani obiektywnymi faktami. Wypowiedzi posłów atakujących Balcerowicza to prawdziwe horrendum świadczące o kompletnym analfabetyzmie i chamstwie. To kompromitacja polskiego parlamentu na skalę międzynarodową. U nas przewodniczący niemałej partii, zrzeszającej głównie dłużników żądających umarzania kredytów, potrafi publicznie się domagać od premiera użycia rezerw banku centralnego na pokrycie wydatków nie mających nic wspólnego z logiką racjonalnego gospodarowania. Nasi parlamentarzyści mają też sposób na ominięcie uprzednio akceptowanej granicy deficytu budżetowego. Po prostu z całą dezynwolturą przyjmują, że dochody budżetu będą większe akurat o tyle, o ile chcą zwiększyć wydatki. Metodę zgłoszono już prawdopodobnie do urzędu patentowego.
Ciągle też jeszcze mamy trudności z wytłumaczeniem wielu politykom różnicy między wartością księgową obiektu majątkowego a jego wartością rynkową. O tej ostatniej nie decydują przecież koszty i nakłady poniesione na zbudowanie obiektu, tylko możliwa do uzyskania rentowność jego eksploatacji. Nie zapłacę za obiekt więcej niż 10 mln zł, jeśli może on dać najwyżej milion złotych zysku rocznie, a średni zysk z kapitału wynosi 10 proc. I nic mnie nie obchodzi, że w budowę wpakowano sto milionów. Lepiej nie mówić, ilu naszych parlamentarzystów uwierzyło publikacjom jednego pana z Seattle, oskarżającym nas o sprzedaż majątku za bezcen. A może by tak zajrzeć do publikacji (dostępnych w języku polskim) o prywatyzacji w b. NRD, zakończonej 250 mld marek deficytu, a nie wpłatą do budżetu? Niemcy po prostu uznali po dwu latach prób "normalnej" prywatyzacji, że dalsze utrzymywanie państwowego majątku byłoby tak kosztowne, że lepiej się go pozbyć natychmiast, choćby za symboliczną markę.
Zauważmy też przy okazji, że ciągle jeszcze nie umiemy karać przestępców w taki sposób, by przynosiło to państwu częściowy zwrot wydatków ponoszonych na utrzymanie aparatu sprawiedliwości. Za rzadko stosujemy dotkliwe kary pieniężne. Nie używamy jako kary pracy przymusowej z potrąceniem części wynagrodzenia, nie umiemy konfiskować majątku skazanych, sprytnie wcześniej rozdzielonego. W polityce penitencjarnej ciągle boimy się zarzutu o podobieństwo do represyjnego totalitaryzmu.
Tylko tak dalej. Tyle że dług publiczny pochłonie nam taką część budżetu na odsetki i raty, że państwo zmuszone będzie zawiesić swoją działalność w służbie dobra publicznego.
Postscriptum: bardzo przepraszam, że muszę sprostować twierdzenie prof. Nałęcza ("Wprost", nr 7/2002), jakoby Eugeniusz Kwiatkowski "nie wahał się odwołać do kontrolowanej inflacji" dla zdobycia pieniędzy na inwestycje. W latach 1935-1939 ceny w ogóle nie wzrosły i były znacznie niższe niż w latach poprzedzających powrót Kwiatkowskiego na stanowisko wicepremiera. Obieg pieniężny również nie wzrastał aż do 1938 r., kiedy gwałtowne pogorszenie sytuacji politycznej wymusiło wzrost wydatków i emisji pieniądza. Wystarczy w tej kwestii sięgnąć do "Małego rocznika statystycznego 1939".
Więcej możesz przeczytać w 11/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.